Sala Koncertowa Filharmonii Narodowej w Warszawie wypełniła się po brzegi we wtorkowy wieczór, gdy nadeszło najbardziej może wyczekiwane wydarzenie 14. Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena. Deutsche Kammerphilharmonie Bremen prowadzone przez Paavo Järviego miała wykonać pierwsze trzy z dziewięciu symfonii Patrona Festiwalu. Oczekiwania były ogromne, lecz wykonawcy sprostali im w zupełności.
Pierwsze dwie symfonie (I Symfonia C-dur op.21 oraz II Symfonia D-dur op. 36) wykonane były z werwą i energią, wynikającymi z niezwykle szybkich temp. Oba utwory stały się zatem terenem wirtuozowskiego popisu całej orkiestry, co, trzeba przyznać, miało uzasadnienie w partyturze. Może tylko Menuet z I Symfonii mógłby lepiej zabrzmieć w nieco wolniejszym tempie, lecz zawsze można argumentować, że ten menuet to już prawie scherzo.
Środki świetnie się sprawdzające w dwóch rzadziej grywanych symfoniach, przeniesione na grunt słynnej „Eroiki” już nie maiły tej siły oddziaływania. Muzyka III Symfonii Beethovena wymaga bowiem oddechu, swobody i czasu, aby po prostu zaistnieć. Prześliczny nowy temat z przetworzenia zabrzmiał w przyjętym tempie po prostu zdawkowo. Największe wątpliwości wzbudził początek Marsza żałobnego; w tym tempie już nie zastanawialiśmy się nad jego żałobnością, trudno było dostrzec jego marszowość. Ale Järvi jest wrażliwym muzykiem, doskonale panującym nad swoimi wykonaniami, potrafił zatem skorygować tempo w momencie powrotu głównego tematu. Zakończenie Marsza miało więc swoją wagę i należyty wyraz. Bardzo dobre były oba ogniwa zamykające „Eroikę”.
Ciepłe przyjęcie zachęciło Paavo Järviego do bisu, którym był rewelacyjnie wykonany Valse triste Jeana Sibeliusa. Niezapomnianym momentem było osiągnięcie przez muzyków Deutsche Kammerphilharmonie Bremen piana na granicy słyszalności, a następnie powrót do pełni brzmienia. Było to bardzo poetyckie i pełne treści. To samo zresztą należy powiedzieć o symfoniach. Paavo Järvi jest pełen wigoru, dyryguje z uśmiechem na ustach a jego osobowość ma decydujący wpływ na orkiestrę. Muzycy grali znakomicie i było ewidentne, że wspólne granie Beethovena jest dla nich najwyższą przyjemnością. Każdy z muzyków znał dobrze swoją partię i jej funkcję w strukturze dzieła. W przypadku partii solowych każdy wiedział, z kim będzie grał i szukał wzrokiem swojego partnera. W ten sposób w niektórych momentach orkiestra przeistaczała się w znakomity zespół kameralny.
Najbardziej w wykonaniu Paavo Järviego ujęło nas to, że dyrygent wykonuje wszystkie repetycje. Ma to szczególne znaczenie dla równowagi i dramaturgii formy sonatowej, która zabrzmiała tak, jak pragnąłby tego Beethoven.
Po pierwszym wieczorze z symfoniami Beethovena poprzeczka została zawieszona bardzo wysoko. Z niecierpliwością oczekujemy kolejnych koncertów!
Krzysztof Komarnicki
Najnowsze komentarze