Rosyjscy mistrzowie symfoniki, 26 marca 2013

Wielka Orkiestra Symfoniczna im. Piotra Czajkowskiego jest jak perpetuum mobile. Wystarczy raz wprawić ją w ruch, a będzie grała w nieskończoność. Tak jak na wczorajszym koncercie 17. Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena.
To chyba najlepsze określenie dla tego zespołu – maszyna doskonała. Jej kosmiczny lot rozpoczął się od Uwertury Leonora III op. 72b Ludwiga van Beethovena. A dokładniej mówiąc wprawił ją w ruch jej dyrygent i szef artystyczny Vladimir Fedoseyev.
Lot ten trwałby tak zapewne przez wiele godzin, dni, miesięcy, świetlnych lat… bo moskiewska orkiestra to zespół doskonały, niezmęczony, niepowtarzalny.
Pierwszym dowodem była „Leonora” – w ich wykonaniu wirujący i pełen rozmaitych malarskich odcieni fresk. Wspaniałym akcentem tego wieczoru okazało się również wykonanie Koncertu na wiolonczelę i orkiestrę Witolda Lutosławskiego (w związku z jubileuszem 200. rocznicy urodzin kompozytora). Solistą był kapitalny Nicolas Altstaedt, jeden z ostatnich wychowanków wielkiego wirtuoza wiolonczeli Borisa Pergamenschikowa. Altstaedt sprytnie cyzelował emocje zaczynając od bardzo delikatnych pociągnięć po strunach. Jeden dźwięk, drugi, trzeci… dwudziesty, a w powietrzu coraz mocniej odczuwalna była atmosfera nadciągającego wybuchu. Pierwszy to wejście kontrapunktującej solowy głos blachy i perkusji. Ale wiolonczela nie poddaje się sile orkiestrowego tutti i kontynuuje pełen napięcia monolog. Pędzi w coraz to dzikszym szale, szarpie strunami, piłuje smyczkiem by nagle, po kolejnej interwencji instrumentów perkusyjnych zatrzymać się, zastanowić chwilę i zaskakująco zmienić nagle styl na pulsujący, bardziej tonalny. To jednak tylko zmiana pozorna, bo nieokrzesany charakter solisty znów weźmie górę nad opanowaniem, by wybuchnąć ostatecznie w heroicznym finale.
Koncert wiolonczelowy Lutosławskiego to trudna i wymagająca kompozycja. Altstaedt okazał się kapitalnym jej interpretatorem. Gęsta, intensywna interpretacja nie pozwoliła nam ani na sekundę dekoncentracji. I to było wspaniałe doznanie. Być może podobne temu, jakie przeżywał przed laty Mścisław Rostropowicz, kiedy po raz pierwszy zobaczył zadedykowaną mu przez Lutosławskiego partyturę i powiedział: „Pojąłem, że powstało właśnie to, o czym marzyłem”.
W finale wtorkowego wieczoru zabrzmiała X Symfonia e-moll op. 93 Dymitra Szostakowicza. Wysłuchawszy jej jedna z melomanek powiedziała, że jej zdaniem muzykę rosyjską najlepiej wykonują zespoły z Rosji właśnie. I trudno się nie zgodzić, bo zespół Fedoseyeva koncertował po mistrzowsku. Poczynając od przepełnionego mrocznym, tajemniczym klimatem motywu początkowego, poprzez kulminacyjne i przyprawiające o dreszcze opracowanie incipitu średniowiecznej sekwencji Dies irae (z bruitystycznym scherzem odczytywanym przez historyków jako muzyczny portret Stalina), po ciepłe, nieco epickie melodie Allegretta, a wreszcie wybuchowy, dynamiczny finał. Moskiewska orkiestra malowała te obrazy z wyczuciem, finezją i perfekcją.
A Fedoseyev? To dyrygent bardzo charakterystyczny. Sposób w jaki prowadzi orkiestrę, jego teatralne wręcz ruchy i gesty niejednego muzyka mogłyby wprowadzić w osłupienie (zauważyliście Państwo otwierający Uwerturę potrójnie zakręcony ruch jego rąk?). Moskiewska orkiestra pracuje jednak z tym dyrygentem od blisko 40 lat. Łącząca ich nić porozumienia jest więc niemal telepatyczna. I to doskonałe zrozumienie słychać było właściwie w każdej nucie tego koncertu.
Dla melomanów było to zresztą chyba jedno z najważniejszych festiwalowych wydarzeń. Świadczyła o tym nie tylko wypełniona po brzegi sala Filharmonii Narodowej, ale też gorące owacje jakimi bez końca nagrodzono Rosjan.
Tomasz Handzlik