Kwartet smyczkowy był od początków swego istnienia uznawany za gatunek szczególny, przeznaczony dla koneserów, za sztukę stawiającą zarówno przed wykonawcami, jak i kompozytorami poprzeczkę wymagań niezwykle wysoko. Tak naprawdę, to tylko ci pierwsi – w momencie odczytywania partytury i samej gry – mogą w pełni doświadczyć kunsztu i smakować rozwiązania zaproponowane przez tych drugich. Niełatwo ów paradoks zrozumieć, bo wiąże się on z historią i funkcjonowaniem formy – przez długi czas przeznaczonej właśnie do wykonywania w zaciszu salonów, praktycznie bez udziału audytorium.
W tym historycznym kontekście objawia się fenomen Tokyo String Quartet. Zespół ten fenomenalnie „bawiąc się” wykonywaną muzyką, delektując jej konstrukcyjną tkanką i treściową zawartością nie zapomina o publiczności. Podając na swych koncertach lekturę o skrajnym stopniu trudności, potrafi słuchacza zafrapować, a właściwie wciągnąć bez reszty w smakowanie muzyki. Nawet więcej, na koncercie Tokyo String Quartet, delektując się sztuką, zapomina się o Bożym świecie! Ten zespół gra w sposób subtelny i wyrafinowany, perfekcyjnie precyzyjny, cyzelując każdy detal, sprawia swojej publiczności ucztę niezwykłą.
Program drugiego koncertu Tokijczyków składał się z dwóch kwartetów opus 76 Józefa Haydna (Es-dur nr 6 i C-dur nr 3 „Cesarskiego” – to było dokończenie prezentacji całego cyklu) oraz III Kwartetu smyczkowego B-dur op. 67 Johannesa Brahmsa. Te dwa muzyczne światy zostały świetnie zróżnicowane – przede wszystkim gatunkiem dźwięku i barwą brzmienia. Haydn był lżejszy i bardziej ulotny, Brahms potraktowany bardziej serio, może z domieszką niezbędnego… aksamitu. Już tylko ten aspekt wykonawstwa świadczy o klasie muzyków. Dodatkowo, im dłużej Kwartet Tokijski grał, tym brzmiał doskonalej, jakby nobliwe instrumenty (Stradivariusy należące niegdyś do Paganiniego) wymagały czasu do ujawnienia pełni swoich wyrazowych możliwości. Logiczna prostota przeistoczyła się tu w nową, wyższą jakość. Multum perlistych ozdobników, skontrastowanych myśli głównych i pobocznych, wzorowo wiedzionych kontrapunktów i cudownych kantylen – tymi słowy (nie oddającymi zresztą prawdziwej aury gry) można próbować opisać interpretacje dzieł Haydna zaproponowane przez zespół. A absolutnym szczytem okazały się słynne Wariacje na temat austriackiego hymnu z Kwartetu „Cesarskiego”. Tak doskonałego wykonania w ostatnich latach w Warszawie po prostu nie było.
Kiedy myślałem, że nic już mnie nie zaskoczy, w nowy wymiar przeniósł mnie Kwartet B-dur op. 67 Johannesa Brahmsa. O włos masywniejszy niż muzyka Haydna, potraktowany z większą dozą dostojeństwa, emanował naturalnym, niewymuszonym spokojem i arystokratyczną gracją. Interpretacji Tokyo String Quartet słuchałem jak urzeczony, chyba zahipnotyzowany grą. Pewnie o to im chodziło – o publiczności nie zapomnieli! Szkoda, że nie będzie trzeciego ich koncertu. Uzbrajam się w cierpliwość i czekam do przyszłego roku, z nadzieją że na Festiwal Beethovenowski zawitają.
Marcin Majchrowski
(Polskie Radio)
Najnowsze komentarze