Finis coronat opus – ta stara łacińska maksyma staje się nieodzowna w chwili, gdy kończy się ważny i bardzo długi rozdział w historii Wielkanocnych Festiwali Ludwiga van Beethovena. A zamykał się, w iście uroczystej i doniosłej oprawie podczas ostatniego tegorocznego koncertu kameralnego trwający 11 lat cykl recitali Rudolfa Buchbindera ze wszystkimi sonatami fortepianowymi autora Eroiki. Pianista z tej okazji odebrał najwyższe polskie odznaczenie dla artystów – złoty medal „Zasłużony Kulturze – Gloria Artis”. Nie obyło się bez wzruszeń i wspomnień: w uzasadnieniu przyznania zaszczytnego wyróżnienia minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego Bogdan Zdrojewski podkreślił, że Rudolf Buchbinder „Beethovena zagrał […] po raz pierwszy 50 lat temu, w wieku 11 lat. Teraz ta 11-tka się powtarza, bo jest to Pana 11. Festiwal Beethovenowski” (dodać trzeba – jedenasty w kontekście cyklu sonatowych recitali). Dziękując, wzruszony artysta przypomniał swoje początki wizyt w Polsce, debiut w Warszawie w roku 1971 z Warszawską Orkiestrą Kameralną i Karolem Teutschem. Zanim zabrzmiała muzyka tego popołudnia – jeszcze jeden medal „Gloria Artis” wręczony został Dyrektor Generalnej Wielkanocnego Festiwalu – Elżbiecie Pendereckiej, za „wiele lat pracy na rzecz nie tylko festiwalu im. Ludwiga van Beethovena, ale także za opiekę nad największymi wydarzeniami muzycznymi”.
Muzycznym zwieńczeniem długoletniej obecności na festiwalowej estradzie była ostatnia sonatowa triada Beethovena – wielkie opusy: 109, 110 i 111. Trudno wyobrazić sobie w tej roli inne dzieła. To przecież utwory, wyznaczające nowe perspektywy, odmalowujące już wyraźnie krajobraz romantycznej epoki. Co ciekawe jednak, Rudolf Buchbinder, pewnie będąc wierny swym długoletnim doświadczeniom artystycznym, nie starał się, by sonaty te były nadmiernie rozwichrzone i nieuporządkowane. Przeciwnie, swoim wykonaniem podkreślał ponadczasową wartość, jaką jest wierność tekstowi. Konstytuują aczkolwiek te trzy późne dzieła Beethovena kontrasty – chwilami dość skrajne i niezwykle poruszające. Nic więc dziwnego, że najefektowniej brzmiały te fragmenty, w których z wirtuozowskiego żywiołu wyłaniają się przestrzenie spokojne, acz przejmujące (Arioso dolente w Sonacie As-dur op. 110, albo główna muzyczna myśl Arietty z Sonaty c-moll op. 111). Dał również Buchbinder poglądową lekcję sposobu w jaki winno się eksponować tematy we fragmentach kontrapunktycznych, albo budować spektakularne kulminacje; pokazując jednocześnie jaką skalą dynamiczną dysponuje. Na trzech sonatach jego recital się zakończył, nie było nawet najmniejszego drobiazgu na bis. Niektórzy z opuszczających Złotą Salę Zamku Królewskiego wzdychali nawet – „dlaczego nie zagrał Dla Elizy”?. No cóż, po trzech wielkich, ostatnich sonatach? Raczej nie wypadało niczym ich „ozdabiać”.
Finis coronat opus – skończył się pewien rozdział, stały wątek Festiwali Beethovenowskich. A może brak jakiegokolwiek programowego naddatku jest owym wielokropkiem, który Rudolf Buchbinder postawił po kadencji Sonaty c-moll op. 111. Może w ten sposób chciał dać do zrozumienia publiczności: „poczekajcie – jest jeszcze trochę innych utworów Beethovena, które godne są festiwalowych prezentacji”. Może… przekonamy się już za rok.
Marcin Majchrowski (Polskie Radio)
Najnowsze komentarze