Końcówka XIV Wielkanocnego Festiwalu Ludwika van Beethovena prawie w całości poświęcona jest twórczości jego Patrona. Oprócz bezprecedensowego projektu symfonicznego maratonu, zbliża się do finału również wieloletni serial solowych recitali Rudolfa Buchbindera. Niewielu jest pianistów, którzy mogą poszczycić się przynależnością do dość ekskluzywnego klubu interpretatorów trzydziestu dwóch sonat fortepianowych Beethovena. Rudolf Buchbinder zajmuje w tym gronie pozycję wyjątkową, konsekwentnie, w bardzo wielu ośrodkach muzycznych – od lat – prezentując i propagując te utwory. To wyzwanie zupełnie wyjątkowe – można przecież niechcący popaść w interpretacyjną monotonię. Na szczęście w przypadku Buchbindera nic takiego nie groziło i nie grozi.
Bardzo ciekawie został zestawiony repertuar tego recitalu: w części pierwszej trzy sonaty rozmiarami „niewielkie”: F-dur op. 10 nr 2, Fis-dur op. 78 i G-dur op. 31 nr 1, w drugiej fortepianowy monument – słynna Sonata B-dur op. 106 „Hammerklavier”. Taki układ podkreślał i uzmysławiał słuchaczom różnorodność sonat Beethovena, ale także wskazywał na pewne formalne, techniczne „wątki”, pojawiające się w trzech wcześniejszych dziełach i w pełni wyzyskane w Wielkiej Sonacie B-dur. Na przykład polifonia – wiadomo, Hammerklavier wieńczy kunsztowna fuga, ale technikę kanoniczną można dostrzec także w materii ostatniej części Sonaty F-dur z opusu 10.
„Polifoniczną tkankę” w sonatach z pierwszej części recitalu Rudolf Buchbinder podkreślał zresztą bardzo wyraźnie, popisując się istną erudycją w wynajdywaniu uzupełniających się „głosów”, schowanych przez kompozytora na drugim, albo trzecim planie. Trudno się dziwić, Sonaty Beethovena nie mają dla Buchbindera tajemnic, może więc sobie pozwolić na interpretacyjne zabiegi, które rzucają często niecodzienne światło na – zdawało by się – dobrze znane dzieła. Nie brakowało tym interpretacjom kolorów: były bardzo zdecydowane tempa (pierwsza część Sonaty F-dur), potoczyste i perliste figury (Allegro z Sonaty Fis-dur), kontrasty między chorałowymi akordami i pełnymi energii pasażami (Allegro vivace z Sonaty G-dur). Nie zabrakło także subtelnych różnic dynamicznych i agogicznych. Nad wszystkim górowała jednak konsekwentnie i świadomie kształtowana forma, zaplanowana precyzyjnie dramaturgia – wiedza o celowości każdego komponentu dzieł Beethovena. Przejawiło się to najwyraźniej w potężniejącej materii Sonaty „Hammerklavier”, rozpoczętej i zakończonej wielkim (w żadnym calu nie przerysowanym), symfonicznym dźwiękiem. Co się działo pomiędzy tymi ramami? Buchbinder zawarł tam różnorodny pejzaż odmian: Scherzo przygaszone i frapująco niespokojne, „romantyczne” Adagio, z ekstatyczną kulminacją (a wcześniej świetnie wydobytą recytatywną melodyką) i wielkie apogeum w mistrzowsko skonstruowanej Fudze. Grana była szybko, bo tak ją wykoncypował i swój zamysł z żelazną konsekwencją zrealizował.
Niestety – na bis namówić się nie dał – wszystko, co chciał „opowiedzieć” warszawskiej publiczności zawarte zostało w tej części sonatowej epopei. Będzie jeszcze ciąg dalszy, ale aż żal o tym myśleć – nie znamy już tylko ostatnich rozdziałów wielkiej, muzycznej lektury.
Marcin Majchrowski (Polskie Radio)
Najnowsze komentarze