W dwojaki sposób można kształtować programy koncertów. Pierwszy (dość oczywisty) ogniskuje się wokół sięgania po „żelazny” repertuar, dzieła sprawdzone, popularne i bardzo lubiane przez publiczność. Zdecydowanie wolę jednak inny sposób myślenia nad programowymi koncepcjami, czyli sięganie po dzieła zapomniane, nie wykonywane, czekające na swój czas gdzieś na półkach archiwów, bibliotek albo innych zakamarkach. Ten sposób myślenia uruchamia wyobraźnię, skłania do głębszej refleksji, także nad naturą upływu czasu, który czasami dla muzycznych dzieł był bardzo okrutny. Niedzielny, popołudniowy, ogniskował się wokół dzieł nieznanych, trzeba dodać zapomnianych zupełnie niesłusznie.
Zaczęło się od drobiazgu na kontrabas z fortepianem – Allegretto Capriccio à la Chopin Luigiego Bottesiniego. Nazywany „Paganinim kontrabasu” kompozytor w swoim bardzo ciekawym, a nieczęsto goszczącym na estradach dorobku, nobilitował swój ukochany instrument, ukazując jego melodyczne i wirtuozowskie możliwości. Także w tej uroczej miniaturze można było podziwiać całą paletę instrumentalnych chwytów, ukoronowanym całymi pasażami wymagających wykonawczo flażoletów. Partię zasadniczą wykonał jeden z najbardziej wziętych polskich kontrabasistów – Jurek Dybał, a towarzyszyła mu rumuńska pianistka – bywalcy Konkursów Chopinowskich pamiętają ją doskonale – Mihaela Ursuleasa. Swoistą ciekawostkę stanowi dopisek à la Chopin w tytule miniatury Bottesiniego – pochodzi on od wydawcy dzieła, bo jak słusznie zauważyła Ilona Iwańska (w omówieniu w książce programowej) – bliżej Capricciu do „klasycznego walca à la Strauss”. Wysublimowanej Chopinowskiej nuty nie można się było w skądinąd uroczych dźwiękach doszukać nawet ze świecą. Tak przejawiał się XIX-wieczny marketing – wydawca chyba słusznie wyczuł, że nazwiskiem Fryderyka podwyższy własne (najpewniej i tak niemałe) zyski.
Dla Mihaeli Ursuleasy niedzielne popołudnie było niezwykle pracowite. Partia fortepianu stanowiła przecież podstawę wszystkich prezentowanych dzieł. W każdym z nich zresztą pianistka próbowała pokazać się od nieco innej strony, zmyślnie różnicując swoją grę, w repertuarze spod wspólnego, ogólnie wirtuozowskiego mianownika. Najbardziej drapieżna była w Trio g-moll op. 8 Fryderyka Chopina (wykonanym zresztą w alternatywnej wersji obsadowej z altówką w miejsce skrzypiec – Ursuleasie towarzyszyli Christian Frohn i wiolonczelista Arto Noras), najliryczniejsza w Kwintecie fortepianowym Es-dur op. 17 Józefa Nowakowskiego.
Dzieło Nowakowskiego, a przed przerwą Kwintet h-moll op. 74 Ferdinanda Riesa w programie tego koncertu świeciły najjaśniejszym blaskiem. Partia fortepianowa u Riesa wirtuozerię typu brillant eksponowała, ale w tkance utworu bardzo dobrze puentował ją frapujący liryzm smyczków. Jeśli jest to muzyka „z pogranicza” klasycyzmu i wczesnego romantyzmu, to ten ostatni dosyć głośno i stanowczo (szczególnie w finale) zapowiada.
Na wielki finał wykonany został Kwintet fortepianowy h-moll op. 74 Józefa Nowakowskiego – absolutne objawienie repertuarowe i artystyczne. Smakując cztery skontrastowane ogniwa utworu, o ciekawej treści fakturalnej, harmonicznej i melodycznej – można się było tylko zafrapować: ile podobnych dzieł zniszczyły nad Wisłą wojny, strawiły pożary, zmiotły w niebyt dziejowe zawieruchy. Dobrze, że ten Kwintet udało się odnaleźć i z powodzeniem wykonać. Wspomniałem o grze Mihaeli Ursuleasy – pianistki energicznej, chwilami drapieżnej, często lirycznej. Nie można zapomnieć także o znakomitym skrzypku Rainerze Honecku, perfekcjoniście dysponującym fantastycznym dźwiękiem, muzyku bardzo wrażliwym, nieprawdopodobnie uważnym i otwartym na kameralne, zespołowe współdziałanie. Sposób jego gry to była czysta szlachetność. W niedzielnie popołudnie Rainer Honeck ujął mnie najbardziej.
Marcin Majchrowski (Polskie Radio)
Najnowsze komentarze