Dwa lata temu Deutsche Kammerphilharmonie Bremen i Paavo Järvi oczarowali i porwali warszawską publiczność swoimi wizjami symfonii Beethovena. Tamte koncerty okazały się wydarzeniem bezprecedensowym, daleko wykraczającym poza kontekst jednego festiwalu i na długo zapadającym w pamięć. Już sama zapowiedź powrotu bremeńskiej orkiestry rozbudziła więc mój apetyt na nowe, niecodzienne artystyczne wrażenia. Tym razem jest to symfonika Roberta Schumanna – cztery utwory gatunku oraz Koncert wiolonczelowy w dwa wieczory. Zespół rozpoczął bowiem nowy fonograficzny projekt, nawiązujący do – przypadającej w 2010 roku – 200 rocznicy urodzin autora Karnawału. Dostępny jest już jego pierwszy fonograficzny efekt, płyta z symfoniami Reńską oraz Wiosenną, zarejestrowanymi w 2009 i 2010 roku. To chyba jeszcze trudniejsze wyzwanie, niż zmierzenie się z kompletem symfonii Beethovena. Do Schumanna trzeba bowiem znaleźć nieco inny wykonawczy klucz. Gdzie go szukać? Odpowiedź na takie pytanie do najłatwiejszych nie należy.
Paavo Järvi i Deutsche Kammerphilharmonie Bremen podeszli do tego nowego artystycznego zadania niezwykle pieczołowicie. Znów bardzo dokładnie odczytali tekst, podkreślili i uwypuklili szczegóły, wyszlifowali detale. Wirtuozeria każdego z muzyków, świetne zgranie każdej grupy instrumentalnej i całej orkiestry – to są składowe działającego perfekcyjnie organizmu. A siła jego daleko wykracza poza prostą sumę poszczególnych elementów. Dlatego tak przekonująco brzmią proponowane interpretacje, które od precyzyjnego oddania tekstu się rozpoczynają. To ledwie punkt wyjścia, do malowania bogatego emocjonalnie obrazu muzyki Roberta Schumanna.
Wieczór otworzyła IV Symfonia d-moll op. 120. Ta najbardziej nowatorska bodaj z jego symfonicznych partytur, dojrzewała do ostatecznej wersji dziesięć długich lat. Utkana jest Symfonia d-moll z tematycznych nici bardzo blisko ze sobą spokrewnionych. Järvi potraktował ją z wielką potoczystością, czyniąc jej fakturę przejrzystą, ale nie pozbawioną niezbędnej gęstości. Orkiestra grała dźwiękiem niezwykle miękkim i jednocześnie ciepłym, z odpowiednią dozą słodyczy. Dzięki temu część druga – Romanza – zyskała właściwą emocjonalną temperaturę, taki fantastyczny powiew duchowej swobody, jakiegoś miłosnego niemal zapamiętania.
Z rozmarzeniem i zadumaniem Czwartej żywo kontrastowała interpretacja I Symfonii B-dur op. 38. Tu Deutsche Kammerphilharmonie Bremen brzmiała, jakby była ucieleśnieniem tytułowej „wiosenności”. Werwa i wigor w części pierwszej, potem wysmakowane dramaturgicznie Larghetto, rozkołysane Scherzo, wreszcie eksplozja żywiołowości w fantastycznym finale – nawet nie przypuszczałem, że można w tej symfonii ukazać aż tyle różnorodnych nastrojów. Barwa dźwięku orkiestry była tu jaśniejsza, dźwięk ciut ostrzejszy niż w Czwartej – ale o to przecież chodziło! „Zakwita wiosna” – sam Schumann wskazywał na poezję Adolfa Böttgera jako źródło inspiracji. Ale potrzeba było chyba Paavo Järviego i jego perfekcyjnej orkiestry, by ów poetycki zamysł ukazać przekonująco i nowatorsko. A dodatkowo podać to wszystko bardzo świeżo i z uśmiechem, z radością, która nie mogła nie udzielić się publiczności.
Pomiędzy dwiema symfoniami był jeszcze Koncert wiolonczelowy a-moll op. 129. Tutaj klasą samą dla siebie okazał się jeden z najwybitniejszych wiolonczelistów naszych czasów – Truls Mørk. Po wielkich zdrowotnych kłopotach powrócił triumfalnie na estrady koncertowe i dał dowody swojego wielkiego kunsztu wykonawczego, niekwestionowanego artyzmu. Prowadzenie wysmakowanych dialogów z instrumentami orkiestry (np. środkowej części z fagotem, klarnetem i wiolonczelą) musiało sprawić mu wiele satysfakcji i radości. Ciekaw jestem, ilu solistów marzy o tym by z Deutsche Kammerphilharmonie Bremen wystąpić. Jest to orkiestra należąca obecnie do najlepszych jeśli chodzi o wykonawstwo repertuaru koncertującego. Potrafi wykreować niezbędną przestrzeń dla solisty, ale i perfekcyjnie wejść z nim w muzyczny dyskurs, wesprzeć go, ale gdy niezbędne – także się przeciwstawić.
Deutsche Kammerphilharmonie Bremen wyrasta na zespół, który kompromisów nie uznaje. Słuchając ich gry i obserwując tych muzyków na estradzie dochodzi się do wniosku, że wkładają oni w każde wykonanie maksimum sił. Nie ma mowy o jakiejś kalkulacji, oszczędzaniu się, półśrodkach. Może tu właśnie ukryty jest klucz do ich fascynujących i porywających interpretacji. Żałuję, że to tylko dwa wieczory, bo uzbierało by się jeszcze symfoniki Schumanna na trzeci. Namiastkę mieliśmy w drugim bisie: po bajecznie rozkołysanym Tańcu Anitry Edwarda Griega (cudownie brzmiał kwintet smyczkowy i triangel!) zabrzmiał jeszcze Finał z Uwertury, Scherza i Finału op. 52 Schumanna. Mogę tylko pomarzyć choćby o Konzertstücku na cztery waltornie… Może kiedyś to marzenie się spełni? Będę czekał.
Marcin Majchrowski (Polskie Radio)
Najnowsze komentarze