Leipziger Streichquartett nie po raz pierwszy gościł na Festiwalu Ludwiga van Beethovena. W roku ubiegłym, podczas dwóch koncertów, niemieccy muzycy wykonali sześć dzieł patrona Festiwalu, po dwa z opusów 18 i 59 oraz kwartety ostatnie – opus 135 i 130. W tym – kwartetowego maratonu i „zderzeń” dzieł Beethovena z lat 1800 i 1806 nastąpił ciąg dalszy. Trzeba wyraźnie podkreślić, że warszawska publiczność akurat do nurtu koncertów kameralnych Festiwalu ma bardzo wiele szczęścia, a ten zespół to absolutna perła w koronie wykonawców muzyki da camera na cztery instrumenty smyczkowe. Jednocześnie chylę czoła przed wyzwaniem, które Lipski Kwartet podjął i konsekwentnie w Warszawie realizuje, bo nie każdy wykonawca daje się skusić na prezentację bardzo wymagających, monograficznych programów. Poprzeczka w takich wypadkach zawieszona jest niezwykle wysoko, a od różnorakich raf czyhających na muzyków aż się roi. Takie koncerty są bardzo wymagające, łatwo przecież popaść w rutynę, z zasady należy unikać powielania własnych pomysłów, powtarzania interpretacyjnych rozwiązań czy wykonawczych chwytów. Szczęśliwie Leipziger Streichquartett bardzo dobrze potrafi owe rafy omijać i bezpiecznie żeglować po „burzliwych wodach” dzieł Wielkiego Ludwika.
Podczas pierwszego ze swych tegorocznych koncertów muzycy jeszcze raz udowodnili, że materia dwóch, kluczowych chyba kwartetowych opusów Beethovena, nie ma dla nich tajemnic. Dwa dzieła – Kwartet F-dur op. 18 nr 1 (okrzyknięty notabene przez Louisa Spohra za „klasyczny ideał kwartetu”) i Kwartet F-dur op. 59 nr 1, dzieli około 6-7 lat, ale są to dwa różne artystyczne światy. Pierwszy, już przez współczesnych uznany za utwór niezwykle trudny – zapatrzony jest jeszcze w dokonania „ojca gatunku” Józefa Haydna; drugi – dorównujący niemal rozmiarami Eroice – można uznać za prekursorskie spojrzenie w muzyczną przyszłość, pierwszy krok na drodze, która doprowadzi Beethovena do kwartetów ostatnich i Wielkiej fugi B-dur.
Różnica w interpretacyjnym podejściu do obu dzieł uchwytna była od razu. Zespół z Lipska świetnie odmienił swoje brzmienie: Kwartet F-dur op. 18 wydawał się „lżejszy”, bardziej potoczysty, następny masywniejszy i bardziej nasycony, co nie oznacza, że cięższy, bo wszelkie detale i niuanse faktury były jak najbardziej podkreślone i respektowane. Leipziger Streichquartett jest zespołem, który doskonale panuje nad dramaturgią, pomysły jej przeprowadzenia ma doskonale przemyślane, a co ważniejsze, realizuje je z perfekcyjną konsekwencją. Najlepszy przykład stanowiło Allegretto vivace e sempre scherzando (część druga Kwartetu F-dur z op. 59) – rozpięta gdzieś między krotochwilnym żartem i patosem, ale w żadnym momencie nie przerysowana. Różnic i kontrastów, dialogów i świetnego zespołowego współdziałania, burzliwych kulminacji i momentów głębokiego liryzmu – takich chwil podczas tego koncertu było co niemiara. O perfekcyjnej technice i niemal nieskazitelnej intonacji (z nieistotnymi wyjątkami) wspominać nie trzeba, bo Lipski Kwartet Smyczkowy jest zespołem złożonym ze świetnych wirtuozów. Z wykonawczego skupienia nie był w stanie wyrwać czwórki muzyków nawet zamkowy telefon, z uporem maniaka odzywający się głośnym dzwonkiem akurat w pauzach lirycznego Adagio affettuoso w pierwszej części koncertu (tuszę, że to telefon zamkowy, bo nie chce mi się wierzyć, by ktoś nie wyłączył komórki).
Marcin Majchrowski
(Polskie Radio)
Ps. Na środowy koncert Leipziger Streichquartett (Zamek Królewski, g. 17.00) – trzeba się wybrać koniecznie. Będzie ciąg dalszy niezapomnianych, kwartetowych wrażeń!
Najnowsze komentarze