Drugi z festiwalowych koncertów Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Narodowej pod względem atrakcyjności programowej zaliczał się do wieczorów najciekawszych. Muzyki do tragedii „Egmont” op. 84 Beethovena wykonywanej w komplecie nie można usłyszeć przecież praktycznie nigdy i nigdzie, rapsodia Taras Bulba Janáčka również nie należy do utworów wykonywanych często. A do kompletu istny symfoniczny fajerwerk – krotochwilny, psotliwy, a przede wszystkim efektowny Dyl Sowizdrzał Ryszarda Straussa. Można policzyć na palcach jednej ręki podobne utwory, za sprawą których orkiestra symfoniczna może ukazać swój wykonawczy kunszt, pokazać zespołową wirtuozerię. Poemat symfoniczny Straussa plasuje się w tej stawce na miejscu jednym z pierwszych. Słowem – było się czym zainteresować i zaspokoić ciekawość.
Potencjalnie czwartkowy koncert Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Narodowej mógł być wielkim sukcesem. Po stronie atutów, oprócz programowych atrakcji, trzeba bowiem wymienić także wyśmienitą solistkę – jedną z najciekawszych artystek operowych ostatnich lat – Anję Kampe. Okazało się, że to właśnie ona była największą atrakcją tego wieczoru i ona jedyna nie zawiodła. Miała do wykonania niewiele, bo ledwie dwie niedługie pieśni umieścił Beethoven w swojej muzyce do Egmonta. Zaśpiewała je jednak zdecydowanie i pewnie, a przede wszystkim po prostu pięknie. Podeszła do nich bez najmniejszej taryfy ulgowej. A swój występ przypieczętowała świetną interpretacją arii Leonory z Fidelia. Gdyby jeszcze miała godnych siebie partnerów – byłaby to pełnia muzycznego szczęścia. Niestety, ani Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Narodowej, ani Olgierd Łukaszewicz nie znajdowali się w najlepszej kondycji. Zastanawiam się nawet, czy najlepszym rozwiązaniem było angażowanie polskiego aktora do recytacji poezji Goethego w oryginale. Efekt był co najmniej dyskusyjny, bo przypuszczam, że nie tylko polska część publiczności nie rozumiała niemieckiego tekstu. Orkiestra natomiast prowadzona przez hiszpańskiego dyrygenta Miguela Gómeza Martíneza, okazała się nad wyraz nieprecyzyjna. Bardzo żałuję przy tym, że nie obeszło się bez jakiegoś nieporozumienia, związanego z układem pierwszej części wieczoru. Muzyka do tragedii „Egmont” trwa ponad 40 minut (jeśli dobrze policzyłem) – po finałowej Symfonii zwycięstwa nastąpiły – bo powinny były nastąpić – brawa. Tyle tylko, że później część publiczności (może niezorientowana, że to nie koniec pierwszej części wieczoru?) opuściła Salę Koncertową Filharmonii Narodowej. Zagadka to dla mnie nie do rozwikłania… Jeszcze raz podkreślam: Anja Kampe była najlepsza i bezkonkurencyjna.
W drugiej części interpretacja obu symfonicznych partytur znów pozostawiła sporo do życzenia. Rapsodia Taras Bulba Janáčka nie powinna stronić od plakatowości i ostrych barw – kompozytor zostawił przecież doń konkretny, szczegółowy program. Wynika z niego zresztą, że my, Polacy, jesteśmy nacją krwiożerczych barbarzyńców, a nasze tańce niewiele odbiegają od najdzikszych pląsów rodem z krain ludożerców. [Ciekawe, dotychczas wydawało mi się, że tańczymy albo ospale i dostojnie (polonez) albo zadzierzyście z hołubcami (mazur), ale „dziko”? I to w Warszawie, gdzie ma się odbyć kaźń tytułowego bohatera? Trudno, tak podał treść jednego z epizodów swojej rapsodii Janáček!] Niczego jednak z takiej nastrojowości nie doczekałem się w interpretacji Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Narodowej, czego z całego serca żałuję. O nieszczęsnym, zawiedzionym na szafot Dylu Sowizdrzale Straussa wspominał już nie będę.
Kilka dni temu ta sama Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Narodowej wystąpiła pod batutą Jerzego Semkowa. Napisałem wtedy, że dała jeden z najlepszych swoich koncertów ostatnich lat. Nawet nie próbuję efektów artystycznych obu wieczorów porównywać.
Marcin Majchrowski (Polskie Radio)
Najnowsze komentarze