Na koncert Deutsches Symphonie Orchester i Ingo Metzmachera czekałem z wielką niecierpliwością. Zespół renomowany, a w programie jedno z najbardziej zjawiskowych dzieł Gustava Mahlera – VII Symfonia. Wielbiciele jego twórczości (a ja wśród nich) musieli być zahipnotyzowani już samymi programowymi zapowiedziami. Jednak to, co usłyszałem w czwartkowy wieczór w Filharmonii Narodowej – przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Proszę wybaczyć więc nutę egzaltacji, która wdarła się w te wywody, ale z oczywistych względów inaczej być nie może.
VII Symfonia Gustava Mahlera jest dziełem szczególnym. Zamyka znakomitą trylogię symfonii czysto instrumentalnych (V, VI i VII) – syntetyzując wyraz i przesłanie dwóch starszych sióstr. W jednym z listów, kompozytor napisał nawet, że to „moje najlepsze dzieło, o przeważnie pogodnym charakterze”. VII Symfonia może najdłużej spośród wszystkich czekała na właściwe odczytanie, na zrozumienie i uznanie – to również może świadczyć o jej nietuzinkowości. Łatwo, szczególnie przy pierwszym kontakcie z monumentalną i zróżnicowaną partyturą, ulec oszołomieniu, łatwo się w jej treściowym bogactwie zagubić. Wszystko jednak jest w Siódmej doskonale przemyślane i poukładane, a po głębszym wniknięciu w gęstą tkankę muzycznej materii, staje się klarownie przejrzyste. Dzieło to przełamuje skrajny pesymizm swej tragicznej poprzedniczki. Ideową osią jest tu afirmacja życia, albo – jak podpowiada Constantin Floros, nieoceniony egzegeta twórczości Gustava Mahlera – Nietzscheańska metafora „wiecznego powrotu, najwyższa forma afirmacji”, triumfująca w ostatniej części, Rondo-Finale. Plan emocjonalny podobny jest do tego z V Symfonii. Jeśli w tej ostatniej zasadnicze znaczenie miała miłość w ludzkim wymiarze, to w Siódmej uwaga skierowana jest witalną siłę natury. Mrok, aluzje do żałobnego marsza z początku pierwszej części zyskają przeciwieństwo w finałowej apoteozie życia i jego najróżniejszych odcieni. Po drodze natomiast dwie Nachtmusik (pierwsza skąpana w ptasich trelach, druga w charakterze rozmarzonej, miłosnej serenady), przedzielone jednym z najbardziej „enigmatycznych” Mahlerowskich scherz. Oznaczone określeniem Schettenhaft (niewyraźnie, cieniście) jest jeszcze jednym ujęciem idiomu danse macabre – groźnego, ale i groteskowego, „zamieszkałego” przez ledwo dostrzegalne duchy czy zjawy.
Na wiele sposobów można interpretować sobie ów ogólnie zarysowany „program” VII Symfonii Mahlera, w najróżniejszy sposób rozkładać wyrazowe akcenty. Można na przykład położyć największy nacisk na zakodowane w pierwszej części, a potem aluzyjnie powracające, motywy żałobne i tematy tragicznie mroczne. Ingo Metzmacher poszedł jednak w swojej wizji dzieła drogą odmienną – podkreślając pogodne aspekty Symfonii, uwypuklając jej stronę afirmatywną i optymistyczne oblicze. Odnosiłem przy tym wrażenie, że przekaz jest doskonale przemyślany (to oczywiste) i wyraźnie obliczony na kondensację, jakieś stopniowe, potęgujące się przyśpieszenie. Czas się zupełnie nie dłużył, tempa dość wartkie, trafione były w sedno. Mroczna powaga żałobnego marsza ze wstępu, po wybrzmieniu ostatnich dźwięków całości jawiła się tylko jak wspomnienie dawnego, koszmarnego snu. I o to chyba Metzmacherowi chodziło, by VII Symfonię odczytać przez pryzmat odmian idiomów tanecznych, rytmów cudownie rozkołysanych w rubatach, płynnie się dopełniających. Nie zapominał oczywiście dyrygent o marszu, ale było go tyle, ile trzeba (w części pierwszej i pierwszej Nachtmusik). Druga „nocna muzyka” stała się polem do popisu dla solistów poszczególnych sekcji orkiestry (tak zresztą pomyślana została przez kompozytora). Pamiętać przy tym należy, że zaordynowane są tu w obsadzie gitara i mandolina, podkreślające „miłosny” koloryt tego ogniwa. Zresztą, by docenić kunszt wykonawczy Deutsches Symphonie Orchester – należałoby wymienić każdego z wyśmienitych muzyków z osobna (z imienia i nazwiska!) i przy każdym napisać wyrazy najgłębszego uznania. Już samo obserwowanie sposobu ich gry: skupienie i koncentracja na najwyższym poziomie, emocjonalne zaangażowanie (w tym przypadku zdecydowanie prym wiedli kontrabasiści) i radość – mogło sprawiać słuchaczowi największą frajdę. Ingo Metzmacher odpowiadał swemu perfekcyjnemu zespołowi nie schodzącym z twarzy ani na chwilę uśmiechem! Czuło się, że dla nich wykonywanie muzyki Mahlera jest czystą, artystyczną przyjemnością. Nic więc dziwnego, że festiwalowa publiczność otrzymała interpretację VII Symfonii po prostu genialną – w założeniach świetnie wykoncypowaną i najdoskonalej zrealizowaną.
Pamiętam różne, bardzo dobre zespoły i renomowane orkiestry, goszczące na Wielkanocnym Festiwalu Ludwiga van Beethovena. Ten koncert na pewno należał do najlepszych w ciągu całych czternastu lat. Kto wie, czy w ogóle nie był najlepszy.
Marcin Majchrowski (Polskie Radio)
Najnowsze komentarze