Na wejście skrzypiec po ekspozycji orkiestry Beethovena czeka się w Koncercie skrzypcowym D-dur op. 61 Ludwiga van Beethovena niemal jak na objawienie – wznoszący się pochód oktaw i przejście w wysokich pozycjach do lirycznej melodii głównego tematu ma w sobie coś niematerialnego, nieziemskiego. To bardzo ważny moment – gdy wchodzą skrzypce zostajemy przeniesieni do muzycznego raju i nie opuszczamy go aż do końca utworu. Niektórzy skrzypkowie, np. Nigel Kennedy, proponowali zadziorne interpretacje, niespełna 23-letni utalentowany Tajwańczyk Yu-Chien Tseng wolał jednak trzymać się klasycznych standardów. Yu-Chien Tseng, który za kulisami prosił, aby mówić do niego Benny, dużo już osiągnął jako zwycięzca Konkursu im. Piotra Czajkowskiego w 2015 (II nagroda, pierwszej nie przyznano) oraz złoty medalista konkursów skrzypcowych w Singapurze, gdzie wygrał 50 tys. dolarów, i w hiszpańskiej Pampelunie (im. Pablo Sarasate). Latem ubiegłego roku podpisał kontrakt z prestiżową wytwórnią fonograficzną Deutsche Grammophon, a już w styczniu tego roku ukazała się jego pierwsza płyta pod winietą DG, Reverie z bardzo zróżnicowanym programem – od Tartiniego do Wieniawskiego.
Koncert D-dur Beethovena uchodzi wśród skrzypków za najwyższy sprawdzian umiejętności wiolinistycznych, ideał, do którego trzeba dojrzeć. Takie podejście wydaje się już zresztą nieco staroświeckie w naszych niecierpliwych czasach – coraz więcej młodych skrzypków sięga z powodzeniem po to arcydzieło, w którym śpiewna, natchniona partia solowych skrzypiec splata się organicznie z głosem orkiestry. Byłam więc bardzo ciekawa jaki pomysł na ten koncert będzie miał Yu-Chien Tseng. Pierwsze dotknięcie smyczka o struny – i w Filharmonii Narodowej rozległ się ciepły i wielobarwny ton, Yu-Chien Tseng gra bowiem na skrzypcach Giuseppe Guarneriego del Gesù z 1732 roku. Wprawdzie przeszkadzała mi chwiejność intonacji, która zdarzała się tajwańskiemu skrzypkowi tu i ówdzie, ale ujęły mnie piękny ton, potoczystość i naturalne, lekkie prowadzenie frazy, zwłaszcza w pierwszej i drugiej części koncertu. Jeśli chodzi o trzecią (Rondo: Allegro), mój temperament słuchacza domagał się nieco żywszego tempa.
Publiczność poprosiła skrzypka o bis, którym była Sarabanda z II Partity d-moll na skrzypce solo Johanna Sebastiana Bacha, wykonana z konieczną domieszką melancholii.
Byłam pod wrażeniem dokładności i kultury z jaką soliście towarzyszyła orkiestra Hong Kong Sinfonietta pod dyrekcją pani Wing-Sie Yip. Właśnie Hong Kong Sinfonietta była drugą atrakcją wczorajszego koncertu, na którego program złożyły się wyłącznie dzieła Ludwiga van Beethovena: wspomniany Koncert skrzypcowy, a w drugiej części wieczoru IV Symfonia B-dur op. 60. Stoi ona w cieniu wielkich symfonii – „Eroiki”, Piątej, Szóstej czy Dziewiątej. Robert Schumann nazwał ją trafnie „smukłą dziewczyną grecką pomiędzy olbrzymami północnego kraju”, podkreślając jej klasycznego ducha. Pogodny charakter, piękne solo klarnetu i niezwykły finał – wymagające od orkiestry nie lada wirtuozerii moto perpetuo, sprawiają jednak, że nie można zapomnieć o tym małym arcydziele (stąd moja radość z jej obecności w programie koncertu).
Wing-Sie Yip, która jest dyrygentką częściowo wykształconą w Europie i Stanach Zjednoczonych, doświadczonym kapelmistrzem stale koncertującym w Azji i Oceanii, ma dar dyscyplinowania orkiestry – Hong Kong Sinfonietta, którą dyrygentka kieruje od 15 lat, to orkiestra z bardzo dobrym warsztatem. Odmiennie jednak od orkiestr europejskich, które – często pod wpływem wykonawstwa historycznego – starają się „podkręcać” tempa, Hong Kong Sinfonietta pod dyrekcją Wing-Sie Yip podeszła do IV Symfonii solennie i z szacunkiem. I znów – brakowało mi żywszego tempa w finałowej części (prawdą jest jednak, że obok oznaczenia Allegro, Beethoven dopisał non troppo). Gdyby jeszcze Wing-Sie Yip wpuściła tam więcej figlarności, można by uwierzyć, że muzyka poważna nie zawsze musi być aż tak bardzo … poważna.
Na bis zabrzmiał Valse Triste Jeana Sibeliusa.
Anna S. Dębowska
Poniedziałek, 3 kwietnia, godz. 19.30, Filharmonia Narodowa
Więcej zdjęć: TUTAJ
(Fot. Bruno Fidrych / Studio fotograficzne Plasterstudio)
Najnowsze komentarze