Refleksji na temat tego wieczoru nie można nie zacząć od absolutnych superlatyw. Po pierwsze program – zupełnie fantastyczny i dla fanów Gustava Mahlera (Pieśni wędrującego czeladnika oraz Adagio z X Symfonii), i dla poszukiwaczy dzieł nietuzinkowych, ale będących czymś więcej niż zwykła, repertuarowa ciekawostka (Pieśni Almy Mahler). Po drugie – wykonawcy: znakomity szwedzki dyrygent Ola Rudner, niezwykła estońska śpiewaczka Annely Peebo oraz rzetelna, po niemiecku zdyscyplinowana orkiestra Württembergische Philharmonie. Po trzecie interpretacja – nie raz można było się zachwycić i wzruszyć. A teraz szczegóły…
Otwierała koncert uwertura Leonora III Ludwiga van Beethovena – energiczna, męska, zdecydowana, z pewną dozą teatralności (trąbka ustawiona w uchylonych drzwiach drugiego balkonu). Aczkolwiek w paru miejscach zdarzyły się nieścisłości i uchybienia intonacyjne, ale była to jedyna łyżeczka dziegciu w ogromnej beczce miodu. Zaaplikowana na początku, natychmiast poszła w zapomnienie, więc nie wypominam, a jedynie odnotowuję. Zresztą warto zauważyć, że Leonora III byłą symbolicznym nawiązaniem – nie jedynym zresztą – do tematu zasadniczego XV Wielkanocnego Festiwalu, czyli „wiecznej kobiecości”.
Jeśli jednak wątek ten w uwerturze zabrzmiał ledwie aluzyjnie, to rozwinął skrzydła przy okazji Pieśni Almy Mahler. Trudno obok nich przejść obojętnie, nie można wtłoczyć ich w wąskie ramy twórczości amatorskiej, skoro nad warsztatem kompozytorskim Almy czuwał Alexander von Zemlinsky, a sam Gustav, po różnych życiowych perypetiach, przegrywając je przy fortepianie w roku 1910 wzruszał się do łez. Siedem liryków Almy (w orkiestracji Colina i Davida Matthews) roztoczyło przed festiwalową publicznością świat wielowymiarowy, pełen interesujących detali i zakamarków. Harmonicznie twórczość Almy Mahler wydaje się spoglądać w stronę dzieł Schönberga i Berga, a sposób kształtowania linii melodycznych zdradza wyrafinowanie i delikatność. Pieśni te okazały się wręcz wymarzonymi dla estońskiej śpiewaczki Annely Peebo, dysponującej głosem o ciemnej, głębokiej barwie. Wyczucie nastroju, świadomość wagi tekstu i treści poszczególnych miniatur złożyły się na interpretację wręcz fascynującą. Długo nie zapomnę na przykład tanecznego rozkołysania pieśni In meines Vaters Garten, albo wysublimowanej Die stille Stadt. Fantastycznie potrafił spuentować solową partię orkiestrowy akompaniament, a był to ledwie przedsmak dramaturgicznych atrakcji, które przygotował Ola Rudner na część drugą koncertu.
Apogeum nastąpiło w Adagiu z X Symfonii Gustava Mahlera. Ów ponad 25-minutowy fragment ostatniego jego dzieła należy do najtrudniejszych interpretacyjnie partytur z początku XX wieku. Muzyczna treść tego dzieła rozplanowanego na potężnej przestrzeni jest przecież zupełnie niejednoznaczna. Zasadniczy temat Adagia tchnie błogością, zdaje się uosabiać jakąś niebiańską idyllę, ale ostatecznie ginie, przytłoczony złowrogą, piekielną, pozbawioną nawet iskierki nadziei główną kulminacją – tak potężną, że przerażającą. Do tego fantastycznie skomplikowana faktura i wymagająca instrumentacja – w wielu epizodach kameralna, ograniczona do ledwie kilku brzmiących instrumentów – zadania dyrygentowi i orkiestrze nie ułatwiają. I tutaj właśnie Ola Rudner mógł zabłysnąć pełnią swego talentu. Niezwykle skupiony, oszczędny w gestach, ale za to perfekcyjnie precyzyjny wyczarował w Adagiu świat, o jakim inni jego koledzy po fachu mogą zdaje się jedynie marzyć. Rudner po prostu okazał się wizjonerskim reżyserem, odmalowującym przed słuchaczem jakąś apokaliptyczną katastrofę. Rozpiął Adagio między delikatną słodyczą i pustką emocjonalnego wypalenia, przygotowując efektowną kulminację długimi minutami konsekwentnego budowania napięcia i gromadzenia energii, a także wyrazistego przedłużania pauz.
Koncert dopełniały Pieśni wędrującego czeladnika. Annely Peebo jeszcze raz zachwyciła mnie swoim wyczuciem i zrozumieniem. Nie zapomnę smutnego zakończenia ostatniej pieśni – Dwoje błękitnych oczu. To miniatura o przemijaniu, opowieść o drodze i bezcelowej wędrówce, o uczuciowym wygnaniu. Jej bohater, zdrożony, zasypia w końcu pod lipą. Mahler nie dopowiada – zbudzi się, czy ogarnia go sen wieczny. Raczej stawia znak zapytania. Wymowna interpretacja Peebo i Württebmbergische Philharmonie (zamierające dźwięki orkiestrowego akompaniamentu) wątpliwości nie pozostawiała, że to coś więcej, niż zwykły sen.
Na szczęście drugi bis wyrywał z melancholii – był to namiętny i z pasją wykonany IV Taniec węgierski Johannesa Brahmsa.
Marcin Majchrowski (Polskie Radio)
Najnowsze komentarze