Monighetti i Gililov – 22 marca, godz. 17.00
Muzyka jest sztuką niezwykle ulotną i kapryśną, jak żadna inna zależną od nastrojów, stanów ducha, emocji, stopnia koncentracji, a także… sytuacji pogodowo-barycznej. Wiosenne przesilenie, długo wyczekiwane, a nawet upragnione ma swoje niezmienne prawa – ciśnienie skacze, temperatura zmienia się nagle, meteoropaci przeżywają trudne dni. Nie od rzeczy nasi praszczurowie ukuli przysłowie: „w marcu jak w garncu”. Weekend był ciepły, zaś poniedziałek (22 marca 2010 r.), już chłodniejszy, chociaż bez opadów. Skargi i utyskiwania na nocną bezsenność (niedzielno-poniedziałkową) dominowały wśród tematów popołudniowych rozmów w stołecznym mieście Warszawie. Należy więc przyjąć założenie, że nie tylko obywatele stolicy (a wśród nich publiczność zgromadzona w Sali Wielkiej Zamku Królewskiego) odczuwali kaprysy marcowej aury. Mogła się ona wydatnie przyczynić do samopoczucia i kondycji pary znakomitych i utytułowanych artystów, otwierających swoim występem serię koncertów kameralnych XIV Wielkanocnego Festiwalu Ludwika van Beethovena. A byli to wiolonczelista Ivan Monighetti i pianista Paweł Giliłow.
Program ich wspólnego występu dobrany został bardzo smakowicie. W pierwszej części muzyka Fryderyka Chopina, ze skrajów jego kompozytorskiej drogi, czyli młodzieńcze Introdukcja i Polonez C-dur op. 3 oraz wielkie dzieło – późna Sonata wiolonczelowa g-moll op. 65. Możliwość wysłuchania (i porównania) dwóch odmiennych dzieł kameralnych Chopina, nawet w Roku Chopinowskim nie często się zdarzy, warto więc szczególnie podkreślić poznawczą wartość tej części programu. Polonez C-dur – jak się wyraził sam kompozytor: „nic nie ma oprócz błyskotek dla dam” – był przecież niewiele znaczącym artystycznym epizodem, stworzonym z potrzeby chwili w gościnnych pieleszach Radziwiłłów w Antoninie. Sonata natomiast powstawała nadzwyczaj długo (niemal dwa lata) i jest dziś zgodnie uznawana za kwintesencję późnego stylu Chopina. Długo przesłania jej nie rozumiano, długo ciążyło nad opus 65 stwierdzenie Fryderyka Niecksa: „niekończące się pole chwastów z jedynie tu i ówdzie rozsianymi kwiatami”. Choć czy można było w poniedziałkowe popołudnie o tej krzywdzącej opinii zapomnieć? Czegoś niestety brakło wykonaniu Monighettiego i Giliłowa – ich interpretacyjną propozycję zdominowała mozolna walka z – przyznaję, niełatwą, ale jakże piękną – muzyczną materią; grubo znaczona nieprzekonującymi próbami połączenia w jeden wyrazowy organizm kantylen wiolonczeli i wyrafinowanej warstwy fortepianowej. Niecksowskich kwiatów rzeczywiście było jak na lekarstwo: ledwie w centralnym epizodzie scherza, kilka dosłownie w Largo. Giliłow i Monighetti nie zdołali ich odnaleźć niestety ani we wstępnym Allegro moderato, ani finałowym Allegro, które na dużych przestrzeniach sprawiały wrażenie dość nieuporządkowanych. Nawet gdy już coś się rodziło, gdy była nadzieja na zerwanie świeżych płatków, niewytłumaczalnym zrządzeniem jakoś chwytane nici interpretacji gubiły się albo rwały. Czy to ciśnienie skakało? Tuszę, że tak, bo nie chce mi się wierzyć, by tak wytrawni artyści nie wiedzieli, gdzie wychylają do wiosennego słońca pierwsze pąki krokusy czy przebiśniegi. Nie lepiej niestety było z Introdukcją i Polonezem op. 3: nawet niezwykłej piękności i szlachetności zakończenie wstępu nie ukryje faktu, że „błyskotki dla dam” przysporzyły rosyjskim muzykom niejednego zmartwienia.
W drugiej części można było zapoznać się z dość egzotyczną wersją słynnej Sonaty A-dur op. 47 „Kreutzerowskiej” Beethovena, w transkrypcji Carla Czernego na wiolonczelę z fortepianem. Gdyby jeszcze całość wypadła tak dobrze jak finałowe Presto, można by zaryzykować stwierdzenie, że Kreutzerowska w wiolonczelowym przekładzie i interpretacji Monighettiego i Giliłowa zasługiwała na gorącą owację. Cóż, muzyka jest sztuką ulotną i kapryśną, zależną od sytuacji barycznej…
Marcin Majchrowski (Polskie Radio)
Najnowsze komentarze