Rudolf Buchbinder od lat jest stałym gościem Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena, a wśród publiczności ma bez wątpienia swoich zagorzałych wielbicieli. Po ponad dekadzie kończy się właśnie długi wątek recitali z monograficznym programem, wypełnionym ukochanymi dziełami pianisty, czyli sonatami Beethovena. Aż łezka w oku się kręci, bo to przecież szmat czasu i nieopisana ilość artystycznych doświadczeń i emocjonalnych wrażeń.
Pożegnanie Rudolfa Buchbindera z Beethovenowskimi arcydziełami rozłożone zostało na dwa popołudnia. Program pierwszego recitalu składał się aż z pięciu sonat, w przeważającej mierze prezentowanych chronologicznie: A-dur op. 2 nr 2, E-dur op. 14 nr 1, D-dur op. 28 „Pastoralnej” i e-moll op. 90. Zwieńczeniem była Sonata f-moll op. 57, słynna „Appassionata” – tu chronologia została przełamana, ale trudno wyobrazić sobie inne zamknięcie programu recitalu. Wnikliwy słuchacz mógł więc śledzić drogę, jaką w twórczości Ludwiga van Beethovena przemierzyła forma klasycznej sonaty, jak się zmieniała i była przez poszukującego kompozytora przekształcana, jak twórcze pomysły autora Fidelia – zrazu mieszczące się w skodyfikowanych przez poprzedników klasycznych kształtach i wzorcach – stopniowo się z nich wyzwalały. Beethoven wskazywał nowe, często wizjonerskie horyzonty muzyce europejskiej, kierunek ten nie ominął również sonaty fortepianowej. A może lepiej rzec, że to przede wszystkim na gruncie tego gatunku instrumentalnego rozwijała się Beethovenowska „muzyczna rewolucja”?
Rudolf Buchbinder jest znakomitym dramaturgiem, rozumienie tego aspektu sztuki interpretacyjnej przejawiło się już w samym układzie recitalu. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że pierwszy utwór jest praktycznie na rozgrzewkę, a tak naprawdę (o tym często wspominał wielki Alfred Brendel) dopiero druga część występu każdego pianisty jest lepsza, naprawdę wartościowa. Interpretacje Buchbindera nabierały więc rumieńców stopniowo, z sonaty na sonatę – ciekawie zaczęło się robić od finałowego Ronda w Sonacie E-dur op. 14 nr 1, ale najwięcej zostało zarezerwowane na samo zakończenie. Przedtem jednak można było smakować „pastoralne” nastroje Sonaty D-dur op. 28, która w wizji wykonawczej pianisty jawiła się jakby skąpana w ciepłych promieniach wiosennego słońca. Rozbudziła więc ta interpretacja, niezwykle udana i trafna (szczególnie w częściach pierwszej i drugiej) apetyt na drugą część recitalu.
Tutaj przeciwstawił sobie Buchbinder dwa dzieła – późną Sonatę e-moll op. 90, dwuczęściową, zapowiadającą już ostatnią triadę tych dzieł Beethovena (one zarezerwowane zostały na ostatni recital z serii) oraz starszą o dekadę, pisaną w latach 1804-05 Sonatę f-moll op. 57. Pierwsza z nich jest jedynie dwuczęściowa, formalnie zupełnie nieortodoksyjna, ale jej sedno zawiera się w całkiem nowym podejściu do treści. Emocjonalizm, niemal jak z romantyzmu, objawia się już w samych określeniach, tytułach obu ogniw wyrażonych w języku niemieckim, a nie po włosku. Pierwszą część Buchbinder zbudował z gry wiele mówiących kontrastów, a spuentował świetnym rondem – rozwijającym się płynnie, elegancko i refleksyjnie. Jego refren, za każdym razem zyskiwał nieco odmienne oświetlenie. Ta dyskretna gra niuansów, zyskała przeciwwagę w zdecydowanie energicznej, ale nigdy nie przeforsowanej Appassionacie. Jej brawurowy finał, z akceleracją tempa w samym końcu Rudolf Buchbinder wykonał nieprawdopodobnie szybko. O to mu zapewne chodziło, by słuchacze na koniec wyszli oszołomieni nie tylko emocjami i nastrojami, owymi burzami zapisanymi w dźwiękach, ale też pianistyczną wirtuozerią. A był to ledwie przedostatni rozdział długiego, sonatowego cyklu prezentowanego przez Rudolfa Buchbindera. Jak zabrzmi ostatni – odpowiedź już niebawem.
Marcin Majchrowski (Polskie Radio)