Paavo Järvi ma ekstatyczne podejście do muzyki, to wiemy. Ale niedzielny koncert pod jego batutą przeszedł najśmielsze oczekiwania.
Paavo Järvi i Tonhalle-Orchester Zürich 14 kwietnia w Filharmonii Narodowej w Warszawie, fot. Bruno Fidrych
1.
Estończyk Paavo Järvi już parokrotnie występował na Wielkanocnym Festiwalu Ludwiga van Beethovena. Pamiętamy, jak dyrygował kompletem symfonii Beethovena i Schumanna, których nagrania – przygotowane ze znakomitą Die Deutsche Kammerphilharmonie Bremen – otworzyły mu drogę do międzynarodowej kariery. Järvi ma ekstatyczne podejście do muzyki, partyturę dzieł potrafi kształtować tak, jakby były kawałkiem plasteliny. Potrafi rozgrzać publiczność, ale sam zachowuje zimną głowę. Niedzielny koncert pod jego batutą przeszedł najśmielsze oczekiwania.
2.
Tym razem Järvi dyrygował Tonhalle-Orchester Zürich, która pod jego batutą ujawniła prawdziwe mistrzostwo, a przy tym temperament muzyczny wsparty iście szwajcarską precyzją warsztatową. Widać było dużą sympatię i doskonałe porozumienia dyrygenta i zespołu, który ewidentnie uwielbia grać pod dyrekcją Estończyka. Ten od przyszłego sezonu artystycznego będzie już jej głównym dyrygentem i dyrektorem muzycznym, wchodząc na miejsce Lionela Bringuier, któremu orkiestra wcześniej skróciła kontrakt.
3.
Na początek zabrzmiało dzieło niezwykłe – Wniebowstąpienie (L’Ascension) Oliviera Messiaena. Skomponował ten czteroczęściowy utwór w 1934 roku. Miał wtedy zaledwie 26 lat, a przecież z perspektywy czasu widać w tym utworze zalążki rozwoju muzyki drugiej połowy XX wieku, przede wszystkim w zakresie eksponowania gęstych od alikwotów akordów (Messiaen wywarł decydujący wpływ na francuskich spektralistów). Każda z czterech części jest zinstrumentowana inaczej. Pierwsza, która ma obrazować modlitwę Chrystusa do Boga Ojca, napisana jest wyłącznie na instrumenty dęte blaszane – w tym wykonaniu wrażenie popsuły niewielkie usterki intonacyjne w trąbkach. Następne części pokazały, że Tonhalle-Orchester Zürich ma znakomitą sekcję instrumentów dętych drewnianych oraz kwintet smyczkowych, złożony z muzyków o temperamencie solistycznych, ale tak zdyscyplinowanych i wsłuchanych w siebie nawzajem, że grających jak jeden instrument. Niezwykłe wrażenie zrobiła zwłaszcza część finałowa – modlitwa Chrystusa wstępującego do nieba – w której do głosu dochodzą wyłącznie smyczki zredukowane do niewielkiej orkiestry kameralnej (np. tylko jeden pulpit wiolonczel). Wniebowstąpienie zrobiło tak duże wrażenie, że przez moment wydawało mi się, że nie chcę przechodzić z wykreowanego przez Messiaena poetyckiego świata w Beethovenowską tężyznę III Koncertu fortepianowego c-moll.
4.
Arkadija Wołodosa zastąpił Rudolf Buchbinder, austriacki wirtuoz specjalizujący się w muzyce klasyków i romantyków wiedeńskich. Buchbinder pojawia się co roku na Wielkanocnym Festiwalu, ma w Warszawie swoich fanów, ale jego ciągła obecność może budzić poczucie przesytu. Ale gdy zaczyna grać, wszelkie wątpliwości znikają. Jego interpretacje cechuje elegancja i klarowność tonu, lekkość i perlistość ornamentów, fantastyczny puls muzyczny i poczucie rytmu, idealne poczucie formy – jego interpretacje sprawiają wrażenie, jakby zrobione były ze szlachetnej porcelany. Z jaką subtelnością zakończył Largo (cz. II), spokojnie prowadząc kantylenę piano pianissimo, po to, aby zaraz przejść do roztańczonego, radosnego ronda finałowego z finezyjnym akompaniamentem orkiestry Tonhalle Zürich.
Buchbinder żyje muzyką, przechodzi ona przez niego jak prąd, jak elektryczność. Na bis wykonał walc z operetki Zemsta nietoperza Johanna Straussa. Było to wirtuozowskie opracowanie, której dla Buchbindera okazało się dziecięcą zabawką. Przysięgłabym, że poczułam przez moment atmosferę wiedeńskiej kawiarni.
5.
Wreszcie w drugiej części koncertu – rewelacyjnie wykonana IV Symfonia B-dur Ludwiga van Beethovena. Mimo dużej obsady instrumentów brzmiała lekko i przejrzyście, jakby unosząc się w powietrzu. Jak plastyczna to była narracja: Järvi i jego muzycy po mistrzowsku operowali gwałtownymi kontrastami dynamiki, akcentami i sforzatami, robili znaczące, idealnie wyważone w czasie rallentanda i acceleranda, zwolnienia i rozpędzenia. Pasjonująco ukazywali ruch i motorykę utworu. Z jaką finezją odzywały się solo flet, obój i klarnet. Pierwszą i czwartą, niesamowicie ruchliwą część, cechowała wręcz ekstatyczna radość, bo IV Symfonia, mimo posępnego wstępu i tajemniczej części trzeciej (Allegro vivace – Menuet), jest utworem utrzymanym w jasnych barwach. Perpetuum mobile czwartej części symfonii (Allegro ma non troppo) było pokazem wirtuozerii orkiestrowej, ruchliwości lekkiej jak mgiełka. Pierwsze skrzypce w obłędnie szybkich szesnastkach brzmiały czysto jak jeden instrument. Wspaniała orkiestra! Na bis wykonała uwerturę Twory Prometeusza op. 43 Ludwiga van Beethovena.
Anna S. Dębowska
Niedziela, 15 kwietnia, godz. 19.30, Filharmonia Narodowa