Słuchając w środę Lacrimosy z Polskiego Requiem Krzysztofa Pendereckiego, pięknie zaintonowaną przez Johannę Rusanen (sopran), słuchacz mógł przenieść się w wyobraźni w trudne dla Polski czasy poprzedzające wprowadzenie stanu wojennego. W tym bowiem okresie, w roku 1980, powstała Lacrimosa, a Krzysztof Penderecki, komponując ją, nie wiedział jeszcze, że stanie się ona zalążkiem Polskiego Requiem. Penderecki realizował propozycję Lecha Wałęsy, który zwrócił się do niego z prośbą o utwór, który uświetniłby uroczystość odsłonięcia pomnika gdańskich stoczniowców, zabitych w grudniu 1970 roku z rozkazu „władzy ludowej”. Lacrimosa, to ważne ogniwo mszy żałobnej, którego sednem jest opłakiwanie i żal w obliczu nadchodzącego dnia sądu, przed którym stanie „człowiek grzeszny”, wpisała się więc w najnowszą historię Polski, jest świadectwem jej bolesnych wydarzeń – tych, które nastąpiły, i tych, które jeszcze miały nastąpić. Dla mnie było czymś niezwykłym wysłuchać tej muzyki z innego świata, jaką niewątpliwie jest Lacrimosa Pendereckiego, pod dyrekcją samego kompozytora. Środowy koncert miał zresztą wyjątkowy charakter. Zabrzmiały na nim dwa doniosłe dzieła muzyki polskiej dla uczczenia setnej rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości, ale także z okazji 85 urodzin Krzysztofa Pendereckiego i Henryka Mikołaja Góreckiego, który gdyby wciąż żył (zmarł w 2010 roku), również skończyłby w tym roku 85 lat.
Pierwszą część koncertu wypełniła II Symfonia „Kopernikowska” Góreckiego w wykonaniu Chóru Filharmonii Narodowej i Orkiestry Sinfonia Varsovia pod dyrekcją Macieja Tworka. Utwór powstał w 1972 roku na zamówienie nowojorskiej Fundacji Kościuszkowskiej z okazji 500-lecia urodzin Mikołaja Kopernika. Dla melomanów jest ważna również dlatego, że antycypuje nieco późniejszą słynną III Symfonię – symfonię pieśni żałosnych i zawiera zalążki przyszłego arcydzieła. „Góreckiemu nieustannie chodziło o ekspresję maksymalną – materiałowo ta muzyka niby uboga i minimalistyczna działa ekstremalnie, maksymalistycznie” – pisał krytyk muzyczny Andrzej Chłopecki, wspominając, jakim szokiem dla słuchaczy festiwalu Warszawska Jesień były kolejne prawykonania dzieł Góreckiego z początku lat 70. XX wieku.
Pierwsza część Symfonii „Kopernikowskiej” w pewnym sensie szokuje do dziś. Przesuwające się o pół tonu masywne bloki brzmieniowe, grane tutti przez orkiestrę w podwójnej obsadzie con tutta forza (ffff), potężne uderzenia w wielki bęben – wszystko to brzmi wręcz brutalnie i robi przytłaczające wrażenie. Owa część pierwsza miała w zamyśle kompozytora reprezentować dramatyczny chaos ziemskiego świata. A jednak nad tą potężną masą dźwiękową Górecki rozpisał divisi partię pierwszych i drugich skrzypiec, tworząc z ich brzmienia gęste, tzw. „świetliste akordy”, jak nazwał je biograf kompozytora, Adrian Thomas. Chwilami brakowało w tym wykonaniu właśnie owego „rozświetlenia”, w proporcjach brzmienia dominowały niestety przede wszystkim instrumenty dęte blaszane i perkusyjne.
Pięknie zabrzmiała natomiast kontemplacyjna część druga, symbolizująca porządek wszechświata. W niej dominują smyczki, zapowiadając już III Symfonię. Początek tej części ma tragiczny ton, choć dotyczy dzieła stworzenia, a może właśnie dlatego, że tego dzieła dotyczy. W partię orkiestry włącza się baryton ze słowami Deus. Qui fecit caelum et terram. Mariusz Godlewski zaśpiewał te wersy głosem mocnym, choć nie wybijającym się ponad orkiestrę, i non vibrato, co zrobiło niezwykłe wrażenie. Mistyczny charakter tej części zasugerowało też brzmienie sopranu Iwony Hossy. Liryczna partia sopranowa i barytonowa oparte zostały na długiej linii melodycznej – Maciej Tworek tak poprowadził ze świetnym wyczuciem czasu potrzebnego solistom, aby zapanować nad oddechem. Również świetnie przygotowany był Chór Filharmonii Narodowej (przez Bartosza Michałowskiego) – przykuł uwagę wykonaniem czterogłosowej XV-wiecznej pieśni, którą Górecki zacytował w symfonii, podkładając jednak pod jej dźwięki fragment dzieła Kopernika O obrotach ciał niebieskich. Po owym chorale z niezwykłą subtelnością kwintet smyczkowy Sinfonii Varsovii wszedł w dynamice piano pianissimo possibile, symfonia kończy się bowiem właśnie w tak spokojny, „niebiański” sposób.
W drugiej części koncertu usłyszeliśmy Polskie Requiem Krzysztofa Pendereckiego wykonane pod batutą samego kompozytora, który zdecydował się przedstawić swoje dzieło w wersji skróconej. Tu znów wyróżnili się piękną barwą głosu soliści: najpierw Nikolay Didenko (bas), następnie Janina Baechle (mezzosopran), która prawie idealną polszczyzną zaśpiewała „Święty Boże”. Podobno wymowę konsultowała u wybitnego polskiego bas barytona Tomasza Koniecznego, choć z polszczyzną zetknęła się już wcześniej, wykonując Stabat Mater Karola Szymanowskiego. Johanna Rusanen dobrze poradziła sobie ze swoją partią, napisaną na sopran dramatyczny, i choć wysokie dźwięki nie do końca były czyste intonacyjnie, to wyrazowo artystka poradziła sobie znakomicie, zwłaszcza we wspomnianej Lacrimosie. Jak zwykle dobrze zabrzmiał liryczny tenor Rafała Bartmińskiego. Szczególne brawa należą się Chórowi Filharmonii Narodowej ze względu na poruszająco wykonane Agnus Dei – ten motet na chór a cappella zabrzmiał niczym pokorne błaganie.
Anna S. Dębowska
Koncert odbył się 21 marca w Filharmonii Narodowej w Warszawie