Dwa lata po triumfalnej prezentacji cyklu wszystkich Symfonii Ludwiga van Beethovena Paavo Järvi i Deutsche Kammerphilharmonie Bremen powrócili do Warszawy, by podczas Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena przedstawić kolejny komplet – tym razem Symfonii Roberta Schumanna. Zapowiedź tego wydarzenia elektryzowała publiczność i trzeba powiedzieć, że estoński dyrygent i jego orkiestra nie sprawili nikomu zawodu.
Po dwóch latach wydaje się, że Niemiecka Filharmonia Kameralna z Bremy poczyniła krok naprzód. Ta orkiestra jest jeszcze lepsza, niż dwa lata temu. Zwłaszcza smyczki – wyrównane, o przebogatej palecie barw, mieniące się bogactwem artykulacyjnych niuansów.
Muzycy orkiestry gotowi są pójść za Paavo Järvim w ogień, a kapelmistrz uwielbia swych orkiestrantów. Mimo dość pokaźnego składu zespołu ów przydomek „Kameralna” doskonale oddaje charakter orkiestry: ci ludzie bardzo się nawzajem cenią i szanują. Bardzo się – lubią. Po prostu i po ludzku. Wspólne tworzenie muzyki w takich warunkach zamienia się w piękną artystyczną przygodę i przynosi fantastyczne rezultaty.
Podczas drugiego wieczoru Schumannowskiego Bremeńczycy wykonali Drugą i Trzecią Symfonię. Wirtuozeria orkiestry pozwoliła na pokazanie wyrazistego konturu poszczególnych motywów, wydobycie głosów drugiego planu (wszakże bez przerysowania), a wreszcie – na wykonanie iście pianistycznych rallentandi w Scherzu Drugiej Symfonii. Tak ostre, kapryśne zwolnienie, zdawałoby się, może w pełni okiełznać tylko pojedynczy muzyk. I oczywiście tak było: wodze trzymał Paavo Järvi, a orkiestra, która, jak mawiają dyrygenci, siedziała mu na czubku pałki, wykonała co trzeba w idealnej synchronizacji. To się nie powinno było udać, to się powinno było rozjechać, ale dyrygent, pewien swych muzyków, powtórzył to samo za każdym razem, przy każdym powrocie tej frazy. I zawsze z tym samym, doskonałym rezultatem.
Trzeba jeszcze powiedzieć o drzewie: znakomita grupa muzyków, dysponująca świetną barwą i wkładająca duszę w powierzone im przez kompozytora melodie. Przejmująco brzmieli zwłaszcza w niesamowitej czwartej części Trzeciej Symfonii – w rzadko stosowanej tonacji es-moll, oddającej mrok wnętrza kolońskiej katedry.
Wobec entuzjastycznego przyjęcia obu Symfonii przez publiczność, Järvi zaproponował dwa bisy: oba będące ulubionymi przez orkiestrę popisowymi utworami. W pierwszym – Tańcu Anitry Edwarda Griega – zachwyciliśmy się jeszcze raz cudownie brzmiącymi smyczkami (i, oczywiście, subtelnym dźwiękiem triangla). Drugim bisem był Valse Triste Jeana Sibeliusa. Także i w tym utworze Järvi czarował ekspresyjnymi pianami, elastyczną frazą, bogactwem artykulacji i precyzją rytmiczną.
Paavo Järvi i Deutsche Kammerphilharmonie Bremen wyjeżdżają z Warszawy żegnani jak dobrzy przyjaciele – i jak dobrych przyjaciół będziemy wyglądać ich powrotu.
Krzysztof Komarnicki
polskieradio.pl