„Ileż w nim siły i energii!” – padło na widowni, gdy w absolutnej ciszy wybrzmiały ostatnie dźwięki „Requiem” Giuseppe Verdiego.
Monumentalną mszę żałobną, którą kompozytor napisał dla uczczenia pamięci poety i przyjaciela Alessandra Manzoniego zagrała Orkiestra Symfoniczna i Chór Filharmonii Narodowej pod batutą Krzysztofa Pendereckiego.
Nie będę chyba zbyt oryginalny przyznając, że poza kilkoma partiami solistów (mezzosopran i sopran w „Recordare, Jesu pie”, tenor w „Hostias”) oraz paroma, wyjątkowej urody fragmentami instrumentalnymi (towarzyszące wokalistkom w Adagio cz. II piękne solo fagotu czy otwierające „Offertorium” frazy wiolonczel) kocham „Requiem” Verdiego za sekwencję „Dies Irae”. Potężną, przyprawiającą o dreszcze, wieszczącą czy też malującą dzień Sądu Ostatecznego. To w pewnym sensie muzyczny absolut, spotkanie z niedoścignionym geniuszem. Czekałem więc w napięciu kiedy Chór Filharmonii Narodowej zagrzmi siłą swych stu pięćdziesięciu głosów. Śledziłem też ruchy dyrygenta zastanawiając się w jakim tempie poprowadzi ten fragment. I kiedy wreszcie przyszedł obudził dreszcze i trudny do wyrażenia zachwyt. Penderecki prowadził zespół spokojnie, bez nadmiernego pośpiechu, a muzyka coraz większą siłą i ogromem brzmienia wypełniała salę Filharmonii Narodowej. Nie, nie było rozczarowania, choć do tej pory moim wielkim bohaterem tegorocznej edycji festiwalu był Chór Opery i Filharmonii Podlaskiej (świetne wykonanie Brucknerowskiego „Te Deum” i II Symfonii „Kopernikowskiej” Henryka Mikołaja Góreckiego). Ale warszawski zespół, znakomicie przygotowany do tego koncertu przez Henryka Wojnarowskiego, doskonale poradził sobie z wyzwaniem jakim jest „Dies Irae” i całe „Requiem”. Na wysokości zadania stanęła również orkiestra. Nie do końca natomiast podobał mi się dobór głosów solowych. Jedne przesadnie ekspresyjne i rozwibrowane (Tea Demurishvili – mezzosopran) inne po prostu za słabe (tenor Gianluca Zampieri, który w ostatniej chwili zastąpił niedysponowanego Francesco Demuro). Była jednak w tym zespole dwójka śpiewaków, których chciałbym nie raz jeszcze usłyszeć: to dysponujący mocny i dźwięcznym basem Nikolay Didenko (pięknie zaintonowana fraza „Mors stupebit”, czy prowadzące do poruszającego marsza żałobnego „Requiem aeternam”), a także sopranistka Maria Luigia Borsi, która głosem pełnym nabożności i natchnienia zaśpiewała finałowe sekwencje „Lacrimosy” przypieczętowując ten wieczór naprawdę wzruszającą puentą.
Prowadzący to wykonanie Profesor Krzysztof Penderecki świętuje w tym roku jubileusz 80. urodzin. Wiemy, że „Messa da Requiem” jest jednym z jego ulubionych religijnych utworów. Nie od dziś obserwujemy też jak współpracuje z różnymi zespołami w kraju i na świecie, sięgając nie tylko po własne kompozycje, ale też podejmując się interpretacji wielkiej klasyki XIX wieku. „Ileż w nim siły i energii!” – zachwycał się obecny na wczorajszym koncercie minister Jacek Michałowski, Szef Kancelarii Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej, komentując wspaniałe wykonanie „Requiem” pod batutą Pendereckiego.
Myślę, że minister, podobnie jak wielu z nas, zwykłych melomanów nie mógł wyjść z podziwu i zdumienia. Podziwu – bo „Messa da Requiem” to wspaniała muzyka. Zdumienia – bo na scenie stanął osiemdziesięcioletni dyrygent, który z wielką pasją i zaangażowaniem prowadził monumentalne, ale też trudne, wymagające sporej kondycji fizycznej dzieło.
To fenomen, który ciężko wytłumaczyć słowami. Jedyne odpowiednie, które przychodzi mi do głowy to „życie”. W przypadku każdego prawdziwego, spełniającego się w tym świecie twórcy muzyka to całe jego życie. Że tak jest i w jego przypadku – Krzysztof Penderecki nie musi nikomu udowadniać. Świadczy o tym jego olbrzymie opus i dorobek wykonawczy.
Teraz zaś, po kończącym Wielkanocny Festiwalu Ludwiga van Beethovena koncercie nasz apetyt będzie tylko rósł. Tym bardziej, że na listopad Stowarzyszenie im. Ludwiga van Beethovena zapowiedziało jubileuszowy festiwal poświęcony twórczości Pendereckiego, który ma się odbyć w Warszawie. Czeka nas zatem kolejne muzyczne święto.
A ten finałowy wieczór 17. Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena okazał się nie tylko efektownym zamknięciem imprezy, odbywając się w Wielki Piątek nie tylko wprowadził nas w nastrój nabożnej kontemplacji, ale pięknie też przypieczętował rocznicę 200. urodzin Giuseppe Verdiego, którą za sprawą festiwalowego programu mogliśmy w tym roku świętować parokrotnie.
Tomasz Handzlik