Rok 1803. Mając 71 lat, Joseph Haydn napisał swą ostatnią kompozycję – Kwartet d-moll op. 103. Dzieło to miało stanowić część zbioru sześciu kwartetów, pisanych dla hrabiego Moritza von Friesa. Haydn nie zdołał jednak zrealizować tego planu. Jedyny Kwartet d-moll też pozostawił nieukończony. Zanotował pod nim tylko krótki wpis: „Odeszła mnie wszelka siła, stary jestem i słaby.”
– Ćwierć wieku później Franz Schubert stawia ostatnie nuty Kwintetu smyczkowego C-dur D. 956. Szczycący się dziś rangą arcydzieła kameralistyki utwór ukończony został latem 1828 roku, zaledwie dwa miesiące przed śmiercią 31-letniego kompozytora.
– Rok 2012. Muzyczny świat w tempie błyskawicy obiega wiadomość, że jeden z najsłynniejszy zespołów kameralnych XX i XXI wieku – Tokyo String Quartet – po 43 sezonach postanowił definitywnie zakończyć karierę koncertową.
Trudno uwierzyć, żeby tak dobrany program był dziełem przypadku. To ułożenie wręcz symboliczne.
A sama muzyka? Wciąż nie mogę wyjść z podziwu, że można zagrać z taką energią, że dźwięki kwartetu mogą być tak esencjonalne. Bo ja nie jestem miłośnikiem klasycznych kwartetów, ani kwartetów w ogóle (no chyba że Kronosi grają Henryka Mikołaj Góreckiego, Krzysztofa Pendereckiego czy Witolda Lutosławskiego – jak na ubiegłorocznym Sacrum Profanum w Krakowie). Ale kiedy muzycy TSQ, z pierwszym skrzypkiem Martinem Beaverem na czele sięgnęli w Haydnowskim Kwartecie (Andante grazioso) po piano pianissimo graniczące z absolutną ciszą, po plecach przeszły mi dreszcze. Zaraz potem zespół pokazał, że to dopiero początek pokazu jego niebywałych możliwości dynamicznych. Zespół to zresztą słowo kluczowe w przypadku TSQ. Poziom zgrania, intuicyjnego wręcz zrozumienia czterech muzyków osiągnął tu bowiem szczyt doskonałości. Dało się to odczuć, kiedy w Kwintecie smyczkowym C-dur D. 956 Schuberta do grupy dołączył wiolonczelista David Watkin – muzyk trochę jakby z innego krańca muzycznego globu. Początkowo odstawał trochę od spójnego brzmienia TSQ, ale kiedy przyszła pora na wspólne z Beaverem pizzicato, wszystko było jasne. Panowie i Panie, oto gwiazda festiwalu!
Niestety, to już koniec. TSQ na żywo nie usłyszymy już nigdy, w żadnej sali koncertowej, w żadnej transmisji, czy nawet programie towarzyszącym jakiemuś wielkiemu festiwalowi bądź światowym targom muzycznym. Artyści są zmęczeni ciągnącymi się po kilkadziesiąt tygodni trasami koncertowymi, liczonymi w tysiącach godzin koncertami, w setkach tysięcy sesjami nagraniowymi. Więc czy kogoś to dziwi? Koniec, to było pożegnanie.
Paradoksalnie jednak po wczorajszym koncercie wychodziliśmy z Filharmonii Narodowej w bardzo dobrych nastrojach. Ja też się cieszyłem i to nie tylko z powodu mojego ukochanego Weberna (jego Kwartet smyczkowy z 1905 roku zajął miejsce VI Kwartetu smyczkowego D-dur Béli Bartóka), którego TSQ zagrał przepięknie. Wiem, że za chwilę na muzycznych estradach pojawią się, a może już grają gdzieś po drugiej stronie oceanu nowe pokolenia skrzypków, altowiolistów, wiolonczelistów, a wreszcie kameralnych zespołów wychowanych przez tych właśnie genialnych muzyków. TSQ żegna się z koncertowym życiem, ale jego członkowie nie wyrzekli się przecież pełnienia funkcji dydaktycznych. I to jest właśnie powód pozytywnego nastroju, myślenia. Nadzieja, że być może już w programie przyszłorocznego Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena, a może za lat kilka usłyszymy wychowanków i godnych następców królów światowej kameralistyki – Tokyo String Quartet.
Tomasz Handzlik