„Zapierający dech w piersiach”, „niezwykły”, „wspaniały” – prześcigają się w zachwytach dziennikarze, krytycy i melomani. Mowa oczywiście o święcącym ostatnimi czasy triumfy na międzynarodowych scenach amerykańskim dyrygencie Robercie Trevino.
Zachwyty ze wszech miar słuszne, o czym mogliśmy się przekonać podczas poniedziałkowego wieczoru (30 marca) na 19. Wielkanocnym Festiwalu Ludwiga van Beethovena w Warszawie.
Nie wiem ile prób odbył Trevino z Sinfonią Varsovią. Nie wiem ile powtórek, ostrych (a może właśnie łagodnych?) uwag w ich czasie padło. Dość tylko wspomnieć, że już w pierwszych taktach uwertury „Manfred” op. 115 Roberta Schumanna uderzyła nas fala niebywałej symfonicznej siły, witalnej energii i dynamiki. Trevino poderwał warszawskich muzyków z miejsca i porwał w tę właśnie stronę, by – jak podkreśla w katalogu programowym Marcin Trzęsiok – “szamotaninę Manfreda uzupełnić jękami zgrozy, albo – na początku przetworzenia – dotknięciem śmierci”.
Historia Koncertu fortepianowego fis-moll op. 20 Aleksandra Skriabina jest dość niezwykła, zważywszy, że to jedyny w jego dorobku koncert na ten instrument. „To dzieło wczesne, nad którym niepodzielnie unosi się duch romantyzmu. Jest zarazem po-chopinowski, jak i po-rachmaninowski (powstał w 1891 roku), i ledwie przypuszczać możemy, iż jego twórca stanie się jednym z największych nowatorów muzycznego fin de siècle’u – lat poprzedzających wybuch I wojny światowej. Domeną Skriabina był fortepian – i historia Koncertu świadczy o tym nadto wyraźnie. Partyturę, ukończoną w »gorączce twórczej« 1896 roku, kompozytor poprawiał przez niemal rok. Koncert, niby »skomponowany«, lecz wciąż niezinstrumentowany, był pierwszą próbą Skriabina na gruncie orkiestry; Allegro symphonique pozostawało ledwie naszkicowane. Doradzali i pomagali Rimski-Korsakow i Liadow. Ten pierwszy, zniechęcony, rzucił nawet kiedyś: »niech raczej wyda na dwa fortepiany, a później ktoś mu zinstrumentuje«. Ostatecznie przygotowano materiał do wykonania, lecz przed wydaniem konieczne okazały się dalsze korekty. I właściwie dopiero niemal pół wieku po śmierci Skriabina (sic!) wydano solidnie opracowaną, zgodną z kompozytorskimi intencjami partyturę (red. A. Kaszpierow, 1963)” – przypomina Stanisław Kosz.
Rozgrzani do czerwoności muzycy być może zbyt wiele siły włożyli w wykonanie tego dzieła, przeszkadzając tym samym soliście (kapitalny Alexei Volodin) zbyt rozbuchanym i przytłaczającym go chwilami dźwiękiem.
W grze Rosjanina było jednak to coś, czego tak bardzo brakowało mi przed paroma dniami w popisie Zee Zee. Ta chwila oddechu pomiędzy frazami, zatrzymanie na króciutki moment w emocjonalnym biegu wirtuozowskich pasaży, zaduma nad wybrzmiewającym dźwiękiem, odrobina ciszy. Volodin niczym poeta malował te frazy. Potrafi oczywiście zachwycić potężnym dźwiękiem, emocją, a do tego techniczną pefekcją (mistrzowska koda Allegro). Ale okazał się jednocześnie genialnym malarzem delikatnych, pastelowych barw. Jakby tylko muskał klawisze fortepinu. Naszych uszu dobiegały zaś zmysłowe, perliste, subtelne frazy (Andante). Jednym słowem marzenie!
Finałowym popisem Trevino i Sinfonii Varsovii była IV Symfonia e-moll op. 98 Johannesa Brahmsa. I tu – po raz kolejny –Trevino dowiódł, że zapracował na te pełne zachwytów recenzje i oceny. Wraz z orkiestrowymi muzykami, wrażliwymi na każde jego najdrobniejsze skinie, czy dyskretny gest, bawił się kolorystyką, grając sprytnie na naszych emocjach.
Tomasz Handzlik