Symfonia faustowska Franciszka Liszta w programie tegorocznego Festiwalu znaleźć się musiała, może nawet nie z powodu 200. rocznicy urodzin wielkiego romantyka, ale przede wszystkim przez wzgląd na główny wątek programowy i podtytuł całości – na podkreślaną i postulowaną „Wieczną kobiecość”. Inwokacja do Das Ewigweibliche, która „zbawia i wznosi”, zamyka i puentuje potężne dzieło Liszta dosłownie i w przenośni. Dosłownie, bo zacytował tutaj Liszt, w kadencyjnym ogniwie wokalno-instrumentalnym, słowa Chorus mysticus z Fausta Goethego. Zmienił zresztą zakończenie w drugiej redakcji, z roku 1857 – pierwotnie całość była muzyką czysto instrumentalną. Na szczęście niczego ta dosłowność z przesłania Symfonii nie ujmuje, podkreśla natomiast jedną z najważniejszych myśli mitu Fausta.
Symfonia faustowska jest utworem powszechnie raczej mało znanym i rzadko wykonywanym, była więc jeszcze jedną programową atrakcją 15. Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena. Jej wykonanie zamykało drugi festiwalowy koncert Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, która tym razem grała pod batutą holenderskiego dyrygenta – Huberta Soudanta. W części pierwszej wieczoru znalazły się natomiast wybrane pieśni ze zbioru Des Knaben Wunderhorn Gustava Mahlera, w interpretacjach Christiane Oelze. To uznana niemiecka śpiewaczka, o bogatym życiorysie artystycznym i równie imponującym repertuarze, niewzbraniająca się od sięgania po quasi-teatralne gesty w kontekście koncertu filharmonicznego. Dlatego może – jej interpretacja pieśni Mahlera bardziej skupiła się na przekazaniu dramaturgii tekstu, niż zakodowanej w nich refleksji. Można i tak, choć nie do końca jestem o tym przekonany. Żałowałem też, że pozostawiała sporo do życzenia precyzja orkiestrowego akompaniamentu. Może zadziałała podświadomość i wykonawcze wyzwanie, jakim jest Symfonia faustowska.
Ta wypadła na szczęście znakomicie. Po raz wtóry na tym Festiwalu Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia udowodniła, że dzieła wirtuozowskie potrafi zagrać znakomicie. A symfoniczna wizja Faustowskiego mitu, która wyszła spod pióra Liszta należy przecież do najtrudniejszych kart światowej literatury muzycznej. Warto przypomnieć, że jej trzy potężne ogniwa stanowią ideowe i psychologiczne portrety trójki bohaterów dramatu Goethego: pierwsze – Fausta, drugie – jego ukochanej Małgorzaty, trzecie – Mefistofelesa. Pomysłowość i kunszt kompozytorski autora Sonaty h-moll przejawia się najciekawiej właśnie w części trzeciej, bo Mefisto oddany jest jako przemyślna karykatura Fausta. Z nim nie wiążą się nowe muzyczne myśli, ale zdeformowane, jak odbite w krzywym zwierciadle tematy znudzonego wszelką wiedzą i poszukującego sensu egzystencji doktora. Część trzecia prosi się więc o spotęgowanie demonizmu, o skrajne przerysowania, o wyostrzenie owych karykaturalnych rysów. Trochę na samym jej początku, w propozycji wykonawczej Soudanta, takiego aspektu brakowało. To zupełnie subiektywne spostrzeżenie, bo pod względem rzetelności oddania zapisów Lisztowskiej partytury wszystko było w doskonałej zgodzie. W miarę zbliżania się do finału wykonanie Symfonii faustowskiej nabierało zresztą coraz większych rumieńców. Na gorące oklaski zasłużył również Chór Filharmonii Krakowskiej oraz wykonujący tenorowe solo Aleksander Kunach. Gorąca owacja zresztą była; były też kwiaty, przekazane przez Huberta Soudanta pewnej słuchaczce z Japonii. Soudant – od 2004 roku dyrektor muzyczny Orkiestry Symfonicznej w Tokio – tym pięknym gestem nawiązał do dedykacji, wygłoszonej przed rozpoczęciem Symfonii faustowskiej: wykonanie to poświęcił bowiem „przyjaciołom w Japonii”.
Marcin Majchrowski (Polskie Radio)