W programie dobiegającego końca Wielkanocnego Festiwalu nastąpił w czwartek interesujący zwrot: wystąpiła Elena Bashkirova, wybitna pianistka, nosząca nazwisko jednej z ważniejszych postaci rosyjskiej szkoły pianistycznej, Dmitri Bashkirova, ojca artystki. Spodziewałam się olśniewającej pianistyki, tymczasem usłyszałam pianistkę, której styl ukształtowała kameralistyka. Było to na swój sposób niezwykłe doświadczenie, ponieważ rzadko można dziś usłyszeć w wielki salach koncertowych taką subtelną grę półcieni. Zwykle pianiści próbują przykuć uwagę słuchacza wirtuozowskimi popisami, nawałnicą dźwięków forte fortissimo. Bashkirova potrafiła zaintrygować czymś wprost przeciwnym: różnymi odcieniami piana i ciszy.
Ale ta pianistka uprawia kameralistykę od kilkudziesięciu lat. Jej partnerem był kiedyś znakomity skrzypek Gidon Kremer, prywatnie pierwszy mąż pianistki. W 1998 roku Bashkirova powołała do życia Międzynarodowy Festiwal Muzyki Kameralnej w Jerozolimie, którego została dyrektor artystyczną, koncertuje z własnym trio, w którego skład wchodzą Michael Barenboim (skrzypce) i Julian Steckel (wiolonczela), jest obecna na najważniejszych festiwalach, w tym w Lucernie i Verbier.
W Filharmonii Narodowej wykonała III Koncert fortepianowy c-moll op. 37 Ludwiga van Beethovena – ona, kameralistka z krwi i kości wystąpiła z wielką orkiestrą symfoniczną w pełnym składzie, z Narodową Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia w Katowicach pod dyrekcją Lawrence’a Fostera. I stało się coś niezwykłego – estetyka jej gry, która właściwie rzadko docierała do dynamiki forte, nadała ton całemu wykonaniu – orkiestra się wycofała, starała się pójść za stylem gry pianistki, dostosować się do niej barwą i dynamiką, „odchudzić” brzmienie. Wspaniale! To rzadko się zdarza w naszym pięknym kraju – mocne przyłożenie dźwięku wydaje się cechą charakterystyczną większości polskich orkiestr.
Fortepiany w czasach Beethovena nie miały wcale dużego wolumenu, a więc zabieg pianistki, polegający na „kameralizowaniu” dźwięku był jak najbardziej na miejscu, choć przyznaję, że brakowało mi czasem większego wolumenu, iskry, nerwu, dramatycznego napięcia, a także większych kontrastów, na których opiera się forma tego koncertu, oscylującego płynnie między jasnym trybem durowym i ciemniejszym, mollowym. To przecież tworzy ów romantyczny z ducha urok III Koncertu Beethovena. Dlatego najciekawiej w interpretacji Bashkirovej zabrzmiała część II – Largo. Jak pisze Maciej Negrey, w tej części Beethoven wychodzi poza zwykłą Mozartowską romanzę. Bashkirova zagrała tę część bardzo intymnie, jakby dając nam do zrozumienia, że Beethoven przeczuwał nadejście romantyzmu i tkliwych tonów Chopinowskich larghett. W III części (Rondo: Allegro – Presto) pianistce zabrało biegłości i głębiej osadzonego tonu, natomiast w I części (Allegro con brio) świetnie zabrzmiała w jej wykonaniu kadencja, w której potrafiła różnicować, wręcz indywidualizować poszczególne głosy w polifonicznej strukturze.
Na bis bardzo nastrojowo zagrała Des Abends z Fantasiestuecke op. 12 Roberta Schumanna. Jeśli warto na Festiwalu Beethovenowskim powtarzać co roku te same kanoniczne dzieła patrona, to właśnie dla takich nieoczywistych interpretacji.
Pod dyrekcją Lawrence’a Fostera zabrzmiały też dwa rzadko grane u nas utwory, oba inspirowane malarstwem dwóch wielkich przedstawicieli malarstwa na granicy późnego gotyku i renesansu: Piero della Francesca i Matthiasa Grünewalda. Do pierwszego z malarzy nawiązał w 1955 roku czeski kompozytor Bohuslav Martinů, pisząc The Frescoes of Piero della Francesca. Podkreślał przy tym, że jego muzyka nie jest opisem fresków, lecz oddaje wrażenie, jakie wywarł na nim cykl Legenda o św. Krzyżu, który ujrzał w bazylice św. Franciszka w Arezzo. Przypomnijmy, że podobnie wielkie wrażenie Piero della Francesca wywarł na poecie Zbigniewie Herbercie, który poświęcił malarzowi swój esej umieszczony w zbiorze Barbarzyńca w ogrodzie. Najbardziej niezwykła jest pierwsza część kompozycji Martinů, będąca jakby w opozycji do stylu Piero della Francesca: dość monumentalnego i operującego dużymi płaszczyznami. Tymczasem u Martinů muzyka przepływa, wręcz mknie jak w wartkim, migoczącym w słońcu strumieniu, co udało się dobrze pokazać orkiestrze NOSPR.
Mniej intrygującym utworem wydała mi się symfonia Mateusz malarz Paula Hindemitha (1934), w której tradycja mistrzów niemieckiego baroku została zespolona z żywiołem symfonicznym. Wykonanie NOSPR pod dyrekcją Fostera dało słuchaczowi komfort rozkoszowania się muzyką, mimo skomplikowanej struktury tego polifonicznego dzieła.
Anna S. Dębowska
Czwartek, 13 kwietnia, godz. 19.30, Filharmonia Narodowa