Festiwal

(Polski) „Żywot rozpustnika” Igora Strawińskiego, czyli jak piękna Anna Toma ratowała

Sorry, this entry is only available in Polish. For the sake of viewer convenience, the content is shown below in the alternative language. You may click the link to switch the active language.

„Jeśli miłość jest miłością, nie może się zmienić. Może wyrwać piekłu łup” – w słowach Anny Trulove streszcza się morał opery Żywot rozpustnika Igora Strawińskiego (1948 – 1951), którą wczoraj wykonano na 21. Wielkanocnym Festiwalu Ludwiga van Beethovena pod dyrekcją Alexandra Liebreicha.

Żywot… to arcydzieło z nie do końca jasnych powodów niemal nieobecne w krajowym repertuarze: doczekało się w Polsce zaledwie dwóch inscenizacji, pierwszej, zrealizowanej jeszcze w latach 50. XX wieku, drugiej – kilka lat temu na scenach Warszawskiej Opery Kameralnej i Opery Bałtyckiej w Gdańsku w reżyserii Marka Weissa. Tym większe uznanie należy się Stowarzyszeniu im. Ludwiga van Beethovena za to, że zdecydowało się zaprezentować na Wielkanocnym Festiwalu to fascynujące dzieło. Pretekstem, o ile w takim wypadku pretekst jest w ogóle potrzebny, było motto tegorocznej edycji – Beethoven i sztuki piękne. Żywot… jest bowiem idealnym przykładem inspirowania się muzyki malarstwem i korespondencji obu sztuk.

Tom Rakewell (tenor) jest ozdobą operowej galerii rozpustników (Don Giovanni Mozarta), hulaków i wydrwigroszów (Gracze Szostakowicza i Gracz Prokofiewa) oraz notorycznych uwodzicieli, a z damskiej strony – ladacznic (Lulu Berga, Traviata Verdiego), kobiet fatalnych i upadłych. Tom Rakewell jest bliskim kuzynem Don Giovanniego, co Strawiński podkreślił wyraźnymi, umiejscowionymi na wielu muzycznych poziomach aluzjami i inspiracjami mozartowskimi. O ile jednak Don Giovanni stawia się ponad dobrem i złem, Tom Rakewell, chłopak dobry, ale płochy i zepsuty, w chwili, gdy szatan ma porwać do piekła jego duszę, wzywa imienia ukochanej – od wiecznego potępienia ratuje go więc głębokie uczucie Anny Trulove. To jest piękny morał i choć Tom w ostateczności ponosi klęskę, to zwycięzcą jest Dobro i miłość. Rakewell jest też postacią o cechach faustowskich – oprócz tego, że wymyśla maszynę do uszczęśliwiania ludzkości, ma u boku swojego Mefistofelesa w osobie Nicka Shadowa (baryton), kusiciela wiodącego go na drogę rozpusty, oferuje mu rozrywki, a później żąda zapłacenia rachunku – duszy Toma. Cóż za ciekawa rola!

Skąd jednak wziął się moralitet w drugiej połowie XX wieku, po tragicznych doświadczeniach II wojny światowej, gdy ludzkość zwątpiła w samą siebie? Strawiński szedł po prostu własną drogą, z dala od nowej awangardy, wpatrzony w klasyczne wzory. A przecież pytanie o to, jak dobrze przeżyć własne życie i nie zmarnować go w pogoni za błahostkami, okazuje się do dziś bardzo aktualne.

W 1948 roku Igor Strawiński obejrzał w Chicago cykl obrazów Williama Hogartha, XVIII-wiecznego angielskiego malarza moralisty. Ów cykl przedstawiał kolejne etapy z życia rozpustnika: młody człowiek dziedziczy majątek, wpada w złe towarzystwo, uprawia płatną miłość, przegrywa w karty, jego rzeczy trafiają na licytację, kończy w przytułku dla obłąkanych. Strawiński uznał, że jest to znakomity materiał na libretto, którego napisanie powierzył angielskiemu poecie Wystanowi H. Audenowi. Libretto jest znakomite, zgodne z prozodią języka angielskiego, z wersami, których długość Auden idealnie dopasował do śpiewu – tę właściwość podkreślał z zadowoleniem sam Strawiński. XVIII-wieczne źródło, którym był cykl Hogartha, w naturalny sposób narzuciło kompozytorowi klasycystyczny kontekst. Jak wspomniałam, nad dziełem unosi się duch Mozarta, a także Glucka, akcja streszcza się z zgrabnych recytatywach secco i acompagniato, przechodzących w arie i duety, a fanfarowy wstęp to wyraźna aluzja do pierwszej wybitnej opery w dziejach – Orfeusza Claudia Monteverdiego. Jednocześnie jest to utwór napisany „pod włos” ze swoimi nieustannymi nieregularnościami rytmicznymi i synkopowaną pulsacją, wymagającą od wykonawców ciągłej czujności agogicznej.

Byłam więc pod wrażeniem doskonałego przygotowania Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach pod precyzyjną batutą Alexandra Liebreicha. Bardzo dobrze wypadł Zespół Śpiewaków Miasta Katowice „Camerata Silesia” pod kierunkiem Anny Szostak, choć w tym przypadku miałam niedosyt reżyserii. Festiwalowe wykonanie nie było inscenizowane, tym większa była więc moja potrzeba, aby poszczególne głosy chóru, często rozpisanego divisi, były bardziej zindywidualizowane i wykonane z większą aktorską ekspresją, zwłaszcza w scenie licytacji, która jest dramaturgiczną perłą.

Obsada solistów była międzynarodowa i właściwie nie było w niej słabych punktów. W partię rozpustnika wcielił się Australijczyk Adrian Strooper, lekki tenor o miękkim głosie, choć niewielkim wolumenie, który specjalizuje się w rolach Mozartowskich – występuje m. in. jako Tamino w Czarodziejskim flecie w Gran Teatre del Liceu w Barcelonie, śpiewa barok (Monteverdi, Haendel), a w Komische Oper w Berlinie gra we współczesnej operze HK Grubera Geschichten aus dem Wiener Wald w reżyserii Michała Zadary. Partię Toma Rakewella śpiewa chyba od niedawna, chwilami brakowało mi w jego głosie pewności, choć jeśli chodzi o predyspozycje wokalne jest to partia w sam raz dla niego.

Czarująca w roli Anny Trulove była Angielka Louise Alder (sopran), obecnie członkini Frankfurt Opera Ensemble. Utożsamiła się wręcz z tą czystą, dochowującą wiary w miłość dziewczyną: w jej wykonaniu zapamiętam zwłaszcza koloraturową arię i cabalettę z I aktu oraz miłosny duet z dotkniętym obłędem Tomem – Alder i Strooper zaśpiewali ten duet tak pięknie, że można było uwierzyć, iż w tej scenie Tom i Anne nareszcie są razem, połączeni jako kochankowie (Tom wreszcie przestał uciekać przed uczuciem, o ironio, dopiero wtedy, gdy postradał zmysły). Przekonujący w roli Nicka Shadowa był baryton Krzysztof Szumański, śpiewak, który zdobył doświadczenie na deskach Covent Garden i Deutsche Oper w Berlinie. Stworzył postać charakterystyczną: pozornie jowialnego, w istocie groźnego kusiciela. Nawet drobne role były dopracowane: bas Eric Downs jako Ojciec Trulove, tenor Adam Zdunikowski jako prowadzący licytację Sellem, bas Łukasz Smołka z Cameraty Silesii jako Dozorca domu dla obłąkanych. Element buffa, konieczny w dramma giocoso, którym jest Żywot rozpustnika, wprowadziła niezawodna Anna Lubańska (mezzosopran) w tragikomicznej roli Baby-Turek, perwersyjnej żony Toma Rakewella (w I akcie Lubańska zaśpiewała też epizodyczną rolę Matki Gąski, szefowej londyńskiego burdelu). W II akcie, w tercecie Anny, Toma i Baby-Turek, dobrze zabrzmiał ironiczny kontrast między partią seria, śpiewaną przez Annę Trulove, a komiczną zazdrością Baby-Turek („Kim ona jest? To jego krewna? Jego dawna flama?”). Przypomniała mi się Anna Lubańska jako Ubica w Ubu Królu Krzysztofa Pendereckiego w Operze Narodowej…

Anna S. Dębowska

Wtorek, 4 kwietnia, godz. 19.30, Filharmonia Narodowa

Fot. Bruno Fidrych/Studio fotograficzne Plasterstudio

back to the list