Festiwal

(Polski) Euryanthe – 27 marca, godz. 19.30

Sorry, this entry is only available in Polish. For the sake of viewer convenience, the content is shown below in the alternative language. You may click the link to switch the active language.

Tradycją Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena stały się wykonania koncertowe zapomnianych oper wielkich kompozytorów. Po Lodoïsce Cherubiniego i Duchu gór Spohra z lat ubiegłych, w tym roku mogliśmy usłyszeć polskie prawykonanie Euryanthe Karola Marii Webera.
Opera ta zawiera sporo fragmentów, które śmiało można zaliczyć do najpiękniejszych kart niemieckiej opery romantycznej. Są tu wspaniale rozplanowane sceny, z recytatywami niepostrzeżenie przechodzącymi w arie i ensemble, są też, przede wszystkim, niezwykłe rozwiązania w zakresie instrumentacji. By przytoczyć jeden tylko przykład: akt II, scena 2, introdukcja do arii Adolara napisana jest na dwa fagoty, dwa klarnety i flet, akompaniowane przez rozłożone akordy grane przez altówkę solo.
Jeżeli zatem muzyka jest tak dobra, co potwierdzili zresztą Wagner i Schumann czerpiąc z Euryanthe pełnymi garściami, dlaczego opera nie weszła do standardowego repertuaru?
Powody są dwa. Po pierwsze, tytułowa partia nie jest zbyt ciekawa. Euryanthe jest sztuczną, papierową postacią, z wyjątkiem sceny, w której uznaje swoją winę i natychmiast jej zaprzecza – to bardzo realistyczne, a zarazem pospolite i wulgarne. Prowadzi nas to do kolejnego powodu: libretta Wilhelmine Christiane von Chézy. Jeśli to nie jest najgorsze libretto operowe wszech czasów, to z pewnością plasuje się w ostatniej piątce. I chociaż autorka zapożyczyła wątki z czego tylko się dało, od Cosí fan tutte i Don Giovanniego po Makbeta, od Hamleta po Otella, od horroru po Heinego (któremu bez mrugnięcia okiem podkradła cały wers z Die Rose, die Lilie…), libretto jest fatalne. Na czym polega wina Euryanthe? Za co Lysiart nienawidzi Adolara? Dlaczego wszyscy najwyraźniej wiedzą o najdrobniejszych tajemnicach bohaterów, nawet myśliwi, którzy pierwszy raz widzą Euryanthe na oczy, wszyscy – z wyjątkiem jej ukochanego Adolara? W akcie trzecim Adolar podnosi przyłbicę i zostaje rozpoznany przez swoich poddanych. Następnie zamyka przyłbicę i po kilku chwilach otwiera ją znowu. I znów zostaje rozpoznany – przez tych samych ludzi! Jeśli nawet autorka słyszała o anagnorisis, nie bardzo zrozumiała, na czym ten sceniczny efekt polega. akcja toczy się bez logiki, więc nic dziwnego, że się nie rozwiązuje: klątwa, nieznanego pochodzenia, ciążąca na zmarłej siostrze Adolara, zostaje bez przyczyny cofnięta. Ale libretto jest nie tylko kiepsko wymyślone, jest też okropnie napisane. Śmierć, serce, gromy i błyskawice, ból, skały, Księżyc, gwiazdy, zamki i kwiaty (nie oszczędzono nam niczego) obficie występują w każdym wersie i każdej scenie. Są myśliwi, wieśniacy, wiejskie wesele, rycerze… Jest i dobry król, dość naiwny i niemądry, ale przynajmniej się stara. Jeśli Weber mógł napisać muzykę do tego libretta, mógłby skomponować arcydzieło umuzyczniając książkę adresową Wiednia.
Czy zatem miało sens przypominanie tej opery? Ze wszech miar – tak! Historyczne znaczenie tego dzieła, będącego punktem wyjścia dla późnoromantycznej opery niemieckiej, jest już wystarczającym powodem, dla którego trzeba tę operę wykonywać. Inny powód jest taki, że muzyka Webera jest świetna i kropka! Koncertowe zaś wykonanie tego dzieła jest najwłaściwszym sposobem jego prezentacji.
Warszawskie wykonanie Euryanthe było po prostu nadzwyczajne. Rzadko się zdarza, aby obsada solistów dużego dzieła wokalno-instrumentalnego nie miała słabych punktów, ale właśnie to się zdarzyło dzisiejszego wieczoru. Dan Kasrtröm, tenor, z dużą kulturą zaśpiewał niewielką rolę Rudolfa; bas Wojtek Gierlach był szlachetnym królem, doskonale sprawdził się w roli deus ex machina. Sopran Izabela Matuła była czarującą Berthą – to niewielka, ale ciekawa postać wprowadzona w trzecim akcie opery.
Czwórka głównych postaci, para szlachetnych kochanków i dwoje czarnych charakterów, obsadzona była znakomicie. Śpiewacy wzbogacali swoje wykonanie drobnymi elementami gry aktorskiej. Melanie Diener, sopran, była niewinną Euryanthe; dokonała cudu ożywiając tę postać. Tenor John Mac Master był doskonałym Adolarem, zakochanym ślepo w Euryanthe (cudowna Romanza z pierwszego aktu Unter blüh’nden Mandelbäumen), targanym sprzecznymi uczuciami i dyszący żądzą słusznej zemsty w ostatnim akcie. Baryton Stephen Gadd (Lysiart) był złoczyńcą w iście bondowskim stylu. Jego gra robiła wrażenie, a jego śpiew doskonale oddawał hipokryzję postaci. Lysiart był dwulicowy, obłudny, zdradziecki… a wszystko to było w głosie Gadd’a, w drobnych zmianach barwy. Był prawdziwym Sarumanem tej historii, a jego zdolności aktorskie przyrównać można do umiejętności (notabene podobnego pod względem fizycznym) Christophera Lee. Żeńską postacią negatywną była Eglantine, w tej roli mezzosopran Helena Juntunen. Była najjaśniejszą gwiazdą wieczoru, znakomita w każdym calu, tak wokalnie jak i aktorsko. Była pełnokrwistą postacią, prawdziwą w każdej nucie i geście od zdrady Euryanthe poprzez arię zemsty aż po finałową scenę szaleństwa i odkupienia. Jej piękny, naturalny głos brzmiał szlachetnie i jasno, a muzykalność artystki była godna podziwu.
Sukces wieczoru był również udziałem połączonych zespołów: Chóru Opery i Filharmonii Podlaskiej w Białymstoku, Chóru Polskiego Radia oraz Polskiej Orkiestry Radiowej pod dyrekcją Łukasza Borowicza. Sprawność Orkiestry wzrasta z roku na rok; było bardzo miło usłyszeć dobrze zagrane partie drzewa i cieszyć się znakomitym, wirtuozowskim ensemblem czterech waltorni, towarzyszącym chórowi myśliwych.
Wykonanie Euryanthe było dobrze zasłużonym sukcesem wszystkich wykonawców. Zostało ono zarejestrowane, a płyta ma się ukazać jesienią tego roku. Proszę jej nie przegapić!

Krzysztof Komarnicki

back to the list