Festiwal

(Polski) To już koniec. Na żywo nie usłyszymy ich już nigdy, 20 marca 2013

Sorry, this entry is only available in Polish. For the sake of viewer convenience, the content is shown below in the alternative language. You may click the link to switch the active language.

Rok 1803. Mając 71 lat, Joseph Haydn napisał swą ostatnią kompozycję – Kwartet d-moll op. 103. Dzieło to miało stanowić część zbioru sześciu kwartetów, pisanych dla hrabiego Moritza von Friesa. Haydn nie zdołał jednak zrealizować tego planu. Jedyny Kwartet d-moll też pozostawił nieukończony. Zanotował pod nim tylko krótki wpis: „Odeszła mnie wszelka siła, stary jestem i słaby.”
– Ćwierć wieku później Franz Schubert stawia ostatnie nuty Kwintetu smyczkowego C-dur D. 956. Szczycący się dziś rangą arcydzieła kameralistyki utwór ukończony został latem 1828 roku, zaledwie dwa miesiące przed śmiercią 31-letniego kompozytora.
– Rok 2012. Muzyczny świat w tempie błyskawicy obiega wiadomość, że jeden z najsłynniejszy zespołów kameralnych XX i XXI wieku – Tokyo String Quartet – po 43 sezonach postanowił definitywnie zakończyć karierę koncertową.
Trudno uwierzyć, żeby tak dobrany program był dziełem przypadku. To ułożenie wręcz symboliczne.
A sama muzyka? Wciąż nie mogę wyjść z podziwu, że można zagrać z taką energią, że dźwięki kwartetu mogą być tak esencjonalne. Bo ja nie jestem miłośnikiem klasycznych kwartetów, ani kwartetów w ogóle (no chyba że Kronosi grają Henryka Mikołaj Góreckiego, Krzysztofa Pendereckiego czy Witolda Lutosławskiego – jak na ubiegłorocznym Sacrum Profanum w Krakowie). Ale kiedy muzycy TSQ, z pierwszym skrzypkiem Martinem Beaverem na czele sięgnęli w Haydnowskim Kwartecie (Andante grazioso) po piano pianissimo graniczące z absolutną ciszą, po plecach przeszły mi dreszcze. Zaraz potem zespół pokazał, że to dopiero początek pokazu jego niebywałych możliwości dynamicznych. Zespół to zresztą słowo kluczowe w przypadku TSQ. Poziom zgrania, intuicyjnego wręcz zrozumienia czterech muzyków osiągnął tu bowiem szczyt doskonałości. Dało się to odczuć, kiedy w Kwintecie smyczkowym C-dur D. 956 Schuberta do grupy dołączył wiolonczelista David Watkin – muzyk trochę jakby z innego krańca muzycznego globu. Początkowo odstawał trochę od spójnego brzmienia TSQ, ale kiedy przyszła pora na wspólne z Beaverem pizzicato, wszystko było jasne. Panowie i Panie, oto gwiazda festiwalu!
Niestety, to już koniec. TSQ na żywo nie usłyszymy już nigdy, w żadnej sali koncertowej, w żadnej transmisji, czy nawet programie towarzyszącym jakiemuś wielkiemu festiwalowi bądź światowym targom muzycznym. Artyści są zmęczeni ciągnącymi się po kilkadziesiąt tygodni trasami koncertowymi, liczonymi w tysiącach godzin koncertami, w setkach tysięcy sesjami nagraniowymi. Więc czy kogoś to dziwi? Koniec, to było pożegnanie.
Paradoksalnie jednak po wczorajszym koncercie wychodziliśmy z Filharmonii Narodowej w bardzo dobrych nastrojach. Ja też się cieszyłem i to nie tylko z powodu mojego ukochanego Weberna (jego Kwartet smyczkowy z 1905 roku zajął miejsce VI Kwartetu smyczkowego D-dur Béli Bartóka), którego TSQ zagrał przepięknie. Wiem, że za chwilę na muzycznych estradach pojawią się, a może już grają gdzieś po drugiej stronie oceanu nowe pokolenia skrzypków, altowiolistów, wiolonczelistów, a wreszcie kameralnych zespołów wychowanych przez tych właśnie genialnych muzyków. TSQ żegna się z koncertowym życiem, ale jego członkowie nie wyrzekli się przecież pełnienia funkcji dydaktycznych. I to jest właśnie powód pozytywnego nastroju, myślenia. Nadzieja, że być może już w programie przyszłorocznego Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena, a może za lat kilka usłyszymy wychowanków i godnych następców królów światowej kameralistyki – Tokyo String Quartet.
Tomasz Handzlik

back to the list