Beethoven Ludwig van – Pięć koncertów fortepianowych

Pięć ukończonych przez Beethovena koncertów fortepianowych – C-dur op. 15, B-dur op. 19, c-moll op. 37, G-dur op. 58 i „cesarski” Koncert Es-dur powstało w latach 1793 a 1809 roku. Różnią się pod tym względem od kwartetów, symfonii czy sonat fortepianowych kompozytora, tworzonych w ciągu całej jego artystycznej kariery. Wraz z postępowaniem nieszczęsnej głuchoty a też i w wyniku ewolucji upodobań publiczności i własnej pozycji w skomplikowanych stosunkach wiedeńskiego środowiska muzycznego w pierwszym ćwierćwieczu w. XIX, Beethoven jakby porzucił nie tylko sam gatunek, lecz i własny image solisty na scenie. Mimo to owe pięć koncertów zostało szybko uznanych za wybitne dzieła kompozytora.

Tego samego nie da się zapewne powiedzieć o jego najwcześniejszych próbach w tym gatunku, poddanych istotnym poprawkom w latach dziewięćdziesiątych XVIII w. Zresztą II Koncert powstał prawdopodobnie przed Pierwszym – wstępne szkice wskazują, że został pomyślany jeszcze przed rokiem 1793, zachowała się wersja z lat 1794-5 a kolejnych poprawek dokonano w r. 1798. Premierowe wykonanie odbyło się 29 marca 1795; grał sam Beethoven. Z kolei Koncert C-dur rozpoczęty został dopiero w r. 1795; jego prawykonanie (również przez Beethovena) miało miejsce wcześniej – 18 grudnia 1795 – niż premiera Koncertu B-dur. Podobnie jak op. 19, również op. 15 było potem poprawiane, zapewne około roku 1800. Jednak niezależnie od kolejności powstania oba te koncerty wiążą się z pierwszymi usiłowaniami Beethovena, by zaistnieć na scenie publicznej – w odróżnieniu od arystokratycznych salonów, dla których komponował swe pierwsze sonaty. Sam Beethoven był wtedy w dość wojowniczym nastroju. Pisząc o swych wariacjach na temat mozartowskiego “Se vulo ballare” z Wesela Figara (na skrzypce i fortepian), dodawał: “W życiu bym czegoś takiego nie zapisał, gdybym nie widział, jak to co poniektórzy słuchają wieczorem moich improwizacji, by zaraz rano podebrać tę czy inną cechę mojego stylu i z dumą chwalić się nią potem jako swą własną. . . Miałem też i inny powód: chciałem zawstydzić tych wiedeńskich pianistów, bo część z nich to moi sprzysięgli wrogowie. Chciałem więc zemścić się na nich w ten sposób. Wiedziałem bowiem dobrze, że kiedy postawi się im przed oczy moje wariacje, dopiero będą mieli głupie miny.” Nie ulega wątpliwości, że chęć odegrania się na konkurencji i wykazania własnej wyższości nie była obca kompozytorowi i przy pracy nad koncertami fortepianowymi.

To mu się jednak nie do końca udało, szczególnie w przypadku Koncertu C-dur. Nie dość, że współcześni porównywali dzieło – i to na niekorzyść Beethovena – ze skomponowanym nieco wcześniej koncertem Antona Eberla (który zapewne uczył się u Mozarta); jak czytamy w pewnej recenzji z berlińskiego koncertu (z grudnia 1804), “Na koniec pierwszej części dano nowy koncert fortepianowy Beethovena, pełen przejść chromatycznych i enharmonicznych, chwilami graniczący z dziwactwem. Partia solowa – bardzo trudna… Część pierwsza wypracowana doskonale, ale o wiele za dużo w niej modulacji; Adagio As-dur niezwykle przyjemne, o bogatej melodyce, bardzo upiększone klarnetem obbligato. Część ostatnia, All’Inglese, wyróżnia się jedynie niespotykaną rytmiką i równie dobrym wykonaniem.” Być może Beethoven zbyt usilnie starał się zaszczepić własny, indywidualny styl panującemu wówczas modelowi mozartowskiemu. Niezależnie bowiem od tego, co Beethoven miał do powiedzenia na temat współczesnych, sen z powiek spędzał mu przede wszystkim cień Mozarta, którego nieobecna obecność ciążyła nad wiedeńskim życiem muzycznym jeszcze i w dziesięć lat po śmierci w 1791 roku. W każdym razie wspomniane dwa koncerty nie były jedynymi próbami ze strony Beethovena, by dorównać Mozartowi czy wręcz go przewyższyć. Kwintet na fortepian i instrumenty dęte wzoruje się ściśle na kwintecie K452 o podobnej instrumentacji, zaś Kwartet A-dur op. 18 nr. 5 najwyraźniej ma swój początek w mozartowskim kwartecie w tej samej tonacji, K464.

Swój własny „głos” koncertowy – niemal od razu uznany przez współczesnych za odmienny, niepowtarzalny – odnalazł Beethoven dopiero w III Koncercie c-moll op. 37, rozpoczętym zapewne jeszcze w roku 1800, ale ukończonym dopiero na początku roku 1803. Premierowe wykonanie przez samego kompozytora odbyło się 5 kwietnia tegoż roku (wtedy też wykonano pierwsze dwie symfonie i oratorium Chrystus na Górze Oliwnej). Jedna z pierwszych recenzji zaliczyła dzieło „do najważniejszych dzieł, jakie w ostatnich latach pojawiły się na partyturze genialnego mistrza; pod wieloma względami wyróżnia się ono szczytnie z całej reszty. Oprócz wszystkich pięknych i wzniosłych idei, niniejszy recenzent może dodać choćby tyle, iż żadne z najnowszych dzieł kompozytora nie jest tak dogłębnie dopracowane, a równocześnie nie staje się nieprzejrzyste lub nadmiernie skomplikowane; żadne nie jest prowadzone równie konsekwentnie, choć bez popadania w przesadę; żadne nie może pochwalić się podobną jednością rzemiosła. Wszędzie, gdzie będzie wykonywane, musi wypaść równie pięknie, równie wspaniale… Pod względem zamierzonego efektu duchowego, koncert ów należy do najwybitniejszych.”

Mimo powodzenia Koncertu c-moll Beethoven odczekał prawie cztery lata, nim skomponował Koncert G-dur, w zasadzie ukończony pod koniec roku 1806 a wykonany na prywatnym występie w pałacu księcia Lobkowitza w marcu roku następnego. Premiera publiczna odbyła się dopiero 22 grudnia 1808, gdy znalazła się w czysto beethovenowskim programie, uznanym przez Josepha Kermana za „typowo nieprzemyślany”. Oto bowiem oprócz op. 58 czterogodzinny występ zawierał premiery V i VI Symfonii, fragmenty Mszy C-dur, scenę i arię z Ah! perfido op. 65, jedną improwizację i na koniec jeszcze Fantazję chóralną op. 80 – łącznie nawet trochę więcej niż cztery godziny w większości nigdy jeszcze nie prezentowanej muzyki. Nic dziwnego, że skończyło się właściwie katastrofą: fantazja, pisana w ostatniej chwili, nie została odpowiednio przećwiczona, wykonanie załamało się, Beethoven pokłócił się z sopranistką, którą trzeba było zastąpić inną, a na dodatek na sali było zimno.

Nie można jednak powiedzieć, że to właśnie niefortunna premiera Koncertu G-dur wpłynęła na późniejszą nieobecność dzieła na scenie muzycznej, skoro równie niechętnie wykonywano V Koncert, tzw. „cesarski”, skomponowany w r. 1809 a pierwszy raz przedstawiony publicznie w listopadzie 1811. Bardziej prawdopodobnym wytłumaczeniem tego zjawiska jest stopniowe usuwanie się Beethovena od występów, przez co też mniej było okazji wykonywania tych utworów. Większość ówczesnych wirtuozów wykonywała albo dzieła własne, albo specjalnie dla nich napisane, publiczność zaś domagała się niemal wyłącznie muzyki nowej. Już w roku 1825 krytyk muzyczny Adolph Bernhard Marx narzekał na brak wykonań Beethovena i kult „nowego”: „Skoro tyle oper w tylu miastach wystawia po pięćdziesiąt, po sto koncertów, czy koncert Beethovena nie jest godzien choćby dziesięciu? Parę osób na widowni na pewno zetknie się z takimi dziełami po raz pierwszy, parę innych wysłucha ich po raz dziesiąty i dalej nic z nich nie zrozumie… Niżej podpisany rozmawiał z wieloma muzykami i melomanami, którzy po pierwszym wykonaniu [Beethovena Symfonii „Pastoralnej”] nie rozumieli nic, silili się na złośliwość względem fragmentów komicznych, a dopiero po drugim wykonaniu zaczynali dostrzegać piękno poszczególnych części i wreszcie docierała do nich idea i wspaniałość całości. Dlaczego nie tak samo miałoby się zdarzyć w przypadku dobrych dzieł koncertowych? Czy może być coś prostszego niż nieśmiertelne Adagio z Koncertu G-dur Beethovena ?”

Dodajmy: nie tylko „nieśmiertelne”, lecz i nowatorskie. Od III Koncertu Beethoven nie tylko powiększył rozmiary dzieł, czyniąc je prawdziwie symfonicznymi, ale również skutecznie kształtował nowy układ sił między fortepianem a orkiestrą. O ile w koncertach mozartowskich solista i zespół instrumentalny pracują w tandemie, o tyle u Beethovena na pierwszy plan wysuwa się solista. Widać to zresztą już od pierwszego wejścia instrumentu solowego. Na przykład w Koncercie c-moll, z długim, modulowanym tutti, fortepian rozpoczyna imponujące pasaże, prowadzące do prezentacji głównego tematu w czterech oktawach; choć partia orkiestry ma proporcje iście symfoniczne, od razu wiadomo, kto tu rządzi. Z kolei w Koncercie G-dur fortepian zaczyna sam, by potem zamilknąć na resztę orkiestrowej ekspozycji – w ten sposób stanowi „milczący głos”, bo i tak zaznaczył już swą dominację. Jednak najbardziej uderzająco wypada Koncert „Cesarski”, w którym trzy akordy orkiestry znaczą serię niemal improwizacyjnych fraz; i znów trudno o bardziej oczywistego „bohatera”, o wyraźniejsze wyznaczenie monumentalnej skali dzieła.

Wspomniane nowatorskie otwarcia nie są jakimiś pojedynczymi cechami koncertów Beethovena; niemal pod każdym względem jego ostatnie trzy koncerty łamią zasady koncertu mozartowskiego, wprowadzając więcej tematów, obszerniejsze partie orkiestrowe, zderzające się ze sobą części utworów i odległe relacje tonalne (np. powolna część Konceru c-moll przebiega w E-dur, niezwiązanym z główną tonacją dzieła, zaś pierwsza część Koncertu „Cesarskiego” moduluje od Es-dur przez h-moll do Cis-dur). Krótko mówiąc, koncerty te ustawiają w roli „bohatera” dzieła nie jego wykonawcę, lecz kompozytora. Jak pisze Leon Plantinga, związek kompozytora w wykonawcą ostatecznie rozpada się w Koncercie „Cesarskim” – jedynym koncercie fortepianowym Beethovena, w którego premierowym wykonaniu nie wystąpił kompozytor. Być może właśnie dlatego Beethoven nie mógł już ukończyć choćby pierwszej części szóstego koncertu, rozpoczętego w roku 1815, a więc długo po zarzuceniu przezeń kariery wykonawcy.

Cliff Eisen