Recenzja Romana Markowicza z 3. dnia Festiwalu „Wokół Józefa Elsnera” (część 3/3)

Finałowy koncert festiwalu Wokół Józefa Elsnera odbył się na terenie Pałacu Królewskiego w Wilanowie, w tamtejszej Oranżerii, która posiada przytulność lotniczego hangaru, ale tego wieczora niemal służyła celom. Podobnie to koncertu poprzedniego wieczora artystom grającym dzieła Elsnera i jego uczniów towarzyszyła inna impreza nieopodal i za cenę jednego biletu mieliśmy również przeżycia muzyki, której główną zaletą musi być bez wątpienia poziom decybeli, który by uczynił silnik odrzutowca czymś miłym dla ucha. Nie pomogło, że cienkie szklane okna niewystarczająco izolowały odgłosy tej „innej muzyki”.

To powiedziawszy koncert dostarczył nam być może czysto muzycznych wrażeń we większej nawet mierze niż dwa poprzednie. Kompozycje Dobrzyńskiego, Krogulskiego czy Nowakowskiego są obecnie wykonywane częściej niż  było to jeszcze dziesięć lat temu: dzięki takim festiwalom jak „Chopin i Jego Europa” melomani  spragnieni zapoznania się z dziełami polskich kompozytorów tworzących w czasach Chopina, mogli je wówczas usłyszeć, a NIFC postarał się o to, aby niektóre z kompozycji zarejestrowano na kompaktach, bardzo wartych polecenia.

Tym razem przy fortepianie, gatunkowo znacznie lepszym i lepiej przygotowanym niż instrument, który przyszło nam słuchać dzień wcześniej, zasiadł Łukasz Krupiński: to jemu przypadło gigantyczne zadanie wykonania wirtuozowskich partii fortepianowych w aż trzech kompozycjach: kwartetach Elsnera i Krogulskiego oraz kwintecie Józefa Nowakowskiego. Krupiński, podobnie jak jego koledzy Świgut czy Książek, nie stroni od muzyki kameralnej i spisał się w tej roli wręcz rewelacyjnie.

Zgaduję jedynie, że Kwartet Es-dur Elsnera jest jego wczesnym dziełem, które wiele jeszcze zawdzięcza słynniejszym kompozytorom epoki: wczesnemu Beethovenowi, Mozartowi, Hummlowi. Pomimo że nie jest to utwór, który może się mierzyć z kwartetami Beethovena (op. 16, również w tonacji Es-dur) czy Mendelssohna, napisanymi nieco później , choć należących do dzieł wczesnych, to wciąż jest to muzyka wdzięczna, miła w słuchaniu, pełna ślicznych melodii i, po raz kolejny, widzę ją jako alternatywę do nieustannie wykonywanych kwartetów fortepianowych Mozarta. W kwartecie Elsnera partie smyczkowe wykonali muzycy, którzy związani są także ze sobą jako członkowie znanego i cenionego Kwartetu im. Witolda Lutosławskiego.

Jeszcze trudniejsze zadanie stanęło przed pianistą podczas wykonania Kwintetu Es-dur Józefa Nowakowskiego, rewelacyjnej kompozycji, która tym razem stanąć by mogła obok najlepszych dzieł epoki, a więc Hummla, Spohra, Mendelssohna, a co dopiero Schuberta. Z tym ostatnim i jego słynnym kwintetem „Pstrąg” łączy go podobna instrumentacja, a więc udział kontrabasu. To jednak najprawdopodobniej było wpływem Hummla i jego popularnego wówczas kwintetu… tak, również w Es-dur. Nowakowski był o 10 lat starszy od Chopina, a przeżył go o kolejne 16 lat. Pomimo różnicy wieku,  Chopin darzył go szacunkiem i przyjaźnią, szczególnie już potem w Paryżu, gdzie w niezmiernie serdecznych słowach domagał się wizyty starszego kolegi, a od siostry Ludwiki nadesłania mu nut właśnie tego kwintetu.

 

Choć Nowakowski, w przeciwieństwie do Elsnera, musiał być doskonałym pianistą, co jest ewidentne w partii fortepianu napisanej w stylu concertante, podobnie do kompozycji bowiem partia fortepianowa w tym kwintecie z powodzeniem może być nazwana „koncertującą”, tak jak w podobnych stylem kompozycji. Webera czy niejednokrotnie wspominanego już Hummla, to nie należy przypuszczać, że pozostałe instrumenty pozbawione są robiących wrażenie solówek i nie mają pola do popisu. Tych atrakcyjnych melodii jest mnóstwo: na myśl przychodzą takie momenty jak drugi temat w pierwszej części kwintetu (Allegro vivace), środkowa część burzliwego Scherza, czy też przypominający charakterem chopinowski nokturn Es-dur temat, części trzeciej, Romance. Sam Schumann w swoim kwartecie fortepianowym nie powstydziłby się tak pięknej wokalizy: zastanawia czy w momencie tworzenia tego dzieła Nowakowski zaznajomiony już był tym Kwartetem op. 47?  Z podziwem słuchałem pięknej kantyleny jaką wydobył spod swoich palców Krupiński,  tak również jak wyrównanego brzmienia i łatwości z jaką negocjował tysiące nut w tej wirtuozowskiej partii. Fortepianowe arabeski były momentami  jedynie tłem, akompaniamentem dla solowych partii smyczków. Beztroski, bukoliczny finał, z tanecznym akompaniamentem pustych kwint, stał się kolejnym popisem dla pianisty, który błyskotliwie wykonał swoją partię , stylistycznie bliską zarówno Chopinowi, choć w nie mniejszym stopniu Mendelssohnowi.

Po raz kolejny skonfrontowany byłem z uczuciem, że gdyby była to rzeczywiście kompozycja autora uwertury do Snu nocy letniej, to zdobyłaby popularność i poczytne  miejsce w repertuarze kameralnym. Może jeszcze i to się zdarzy. Samo staranne przygotowanie i doskonałość wykonania przez partnerów Krupińskiego również zasługuje na pochwałę: tutaj prymariuszem był doskonały Robert Kwiatkowski, a partie kontrabasu grał Tomasz Januchta, na co dzień muzyk z Filharmonii Narodowej, ceniony jednak jako kameralista (ostatnio słyszałem go na festiwalu chopinowskim w Dusznikach Zdroju, tym razem w kwintecie Schuberta).

Po przerwie przyszła kolej na innego kompozytora, któremu gruźlica przerwała życie kiedy miał zaledwie 27 lat. Był to Józef Władysław Krogulski (1815-1842), kolejny obdarzony geniuszem kolega Chopina i uczeń Elsnera. Nie wiemy jak by się potoczyła jego dalsza, przerwana postępującą chorobą, działalność pianistyczna czy kompozytorska. Kwartet fortepianowy D-dur op. 2 jest bez wątpienia kompozycją młodzieńczą, może nie o wielkiej głębi, ale zręcznie skomponowany i pełen ujmującej melodyki. Dwie ostatnie części inspirowane są, być może na życzenie profesora, ludowymi tematami: Scherzo oberkiem, zaś Finał krakowiakiem, melodią zbliżoną charakterem do chopinowskiego Ronda a la krakowiak op. 14.

Po Krogulskim przyszła kolej na kompozycję, której nie zawahałbym się nazwać godną stanąć w szranki z najlepszymi dziełami tej epoki, a był nią Kwintet smyczkowy F-dur op. 20 Ignacego Feliksa Dobrzyńskiego,  kompozytora, który dopiero w ostatnich latach nabiera dawno mu już należnej sławy i popularności. Dobrzyński (1807-1867)  był również kolegą Chopina, także świetnym pianistą i być może na Chopina miał nawet jakiś wpływ, choćby swoim koncertem fortepianowym As-dur. Na pewno potrafił pisać równie wirtuozowskie kompozycje fortepianowe, a należy pamiętać iż wspomniany koncert fortepianowy zaprezentował Elsnerowi mając zaledwie lat 17! To jego, w końcu, wyróżnił Elsner komentarzem na koniec roku szkolnego 1827: „Chopin Fryderyk-szczególna zdolność; Dobrzyński Ignacy- zdolność niepospolita”.

W przeciwieństwie jednak do Chopina, jego słynniejszego kolegi, Dobrzyński był kompozytorem znacznie bardziej wszechstronnym i pozostawił za sobą szereg pierwszorzędnych dzieł kameralnych: takim też jest Kwintet F-dur powstały w 1831 roku, już po powstaniu listopadowym, kiedy pojawiło się zapotrzebowanie bardziej na muzykę do wykonania w salonach, niż salach koncertowych. Najbardziej zdumiewającym ogniwem cztero-częściowej kompozycji jest użycie patriotycznej pieśni- i chyba nie za bardzo mile widzianej przez władze rosyjskie- „Jeszcze Polska nie zginęła”, w dość kunsztownym opracowaniu i utrzymanej w mrocznym nastroju. Sam skład instrumentalny podobny jest do kwintetów Boccheriniego, które również posługują się drugą wiolonczelą: tę partię zagrał inny świetny muzyk, Marcel Markowski. Zaskakujące jest bogactwo melodyczne i kunsztowne traktowanie faktury i formy, a nie aż tak bardzo przeszkadza jeśli  pewne fragmenty brzmią jak gdyby wyszły spod pióra innych, bardziej już znanych kompozytorów i przez moment zastanawiamy się gdzieśmy to już słyszeli. Mała to wszak cena do zapłacenia za obcowania z pełnym wdzięku i uroku kompozycjami. Podejrzewam, iż melomani poza Polską z entuzjazmem zaakceptowaliby wspomniane dzieła Nowakowskiego czy Dobrzyńskiego gdyby tylko zaanonsowane byłyby jako „nowo odkryty” kwintet Spohra, Hummla, Mendelssohna czy Georga Onslowa?

I właśnie z tego powodu potrzebne są nam festiwale, takie jak Chopin i Jego Europa,  a obecnie ten nowy stworzony przez Stowarzyszenie im. Beethovena, prezentujący cykl koncertów poświęconych kompozycjom rzeczywiście z tej samej ery w której działał sam  Chopin.  W nagłówku programu, pięknie jak zawsze opracowanego, wspomniane jest słowo „I Festiwal romantycznych kompozycji”, czyli chciałoby się wierzyć, że nastąpią kolejne. Nie ma wątpliwości, że materiału muzycznego- choćby nawet autorstwa twórców prezentowanych podczas obecnego festiwalu- wystarczy przynajmniej na kilka następnych edycji. Można by nawet na moment zapomnieć o Chopinie, chociaż widzę na przykład program skomponowany wokół jego Sonaty g-moll op. 65 (tej z wiolonczelą), jak  to miało właśnie miejsce kilka lat temu podczas festiwalu Chopin i Jego Europa 2014: wówczas  taki intrygujący, odkrywcy  program zaoferował  wspaniały brytyjski wiolonczelista Steven Isserlis. Może tym razem zaoferowano by szansę wiolonczeliście i autorytetowi, jeśli chodzi o zapomniany repertuar, Andrzejowi Wróblowi? Wspomniałem już raz w pierwszej części swego festiwalowego sprawozdania i pozwolę sobie powtórzyć słowa, które z równym powodzeniem mogłyby się stać motto festiwalu organizowanego przez Stowarzyszenie im. Beethovena: „Imitation is the highest form of flattery”.

Zarówno festiwale „Chopin i Jego Europa”  jak i „Wokół Elsnera”  posiadają sporo wspólnych charakterystyk, dotyczących doboru repertuaru, a także artystów. Ci, których usłyszeliśmy podczas tych trzech wrześniowych dni, należą do elity młodych polskich muzyków, reprezentują niezmiernie wysoki poziom wykonawczy- pod tym festiwal wydawał się  nie mieć słabych punktów-  i wydaje mi się, iż wiele z tych wykonań zostałoby przyjęte ciepło w salach koncertowych z najbardziej nawet wymagającą publicznością.

Jeśli miałbym jednakowoż jedno życzenie, to o wzbogacenie pięknie skądinąd wydanej broszurki programowe nie tylko o fotografie i życiorysy muzyków, ale też o notki programowe: nie wątpię, że wielu słuchaczom sprawiłoby to różnicę.

A może będzie również możliwe, aby kolejne edycje festiwali – jeśli miały by pozostać się przy kompaktowym, trzydniowym formacie – były również prezentowane w innych miastach, poza Warszawą. Nie mogę uwierzyć, że nie cieszyłyby się zainteresowaniem!

No i módlmy się o to, aby kolejne edycje nie wchodziły w drogę innym organizatorom, również lubiącym muzykę. Tę bardzo głośną muzykę…… Roman Markowicz

 

 

 

 

 

.