Dzisiejszy koncert popołudniowy został poświęcony w całości kwartetom Haydna pochodzącym z op. 76, uważanego za szczyt osiągnięć kompozytora w tym gatunku. Dzieła te miały być wykonane przez muzyków sławnego Tokyo String Quartet grających na jeszcze sławniejszym „Kwartecie Paganiniego” – czterech instrumentach Stradivariusa, które wybrał i zgromadził Niccolò Paganini.
Początkowo koncentracja na wykonaniu była rzeczą trudną, a to ze względu na nieuniknione porównywanie brzmienia tokijskich muzyków z występującymi w Warszawie kilka dni wcześniej artystami Leipziger Streichquartett. Brzmienie Tokyo String Quartet jest bardzo specyficzne i, rzecz jasna, odmienne od lipskiego zespołu. Trzeba było dobrej chwili, aby przyzwyczaić się do tej nowej jakości. Jeśli można próbować opisać specyfikę brzmienia tokijskich kameralistów, należałoby podkreślić przede wszystkim barwę drugich skrzypiec, na których gra Kikuei Ikeda. Niebywale łagodny, ciemny i słodki dźwięk przypominał raczej altówkę niż skrzypce. Właściwie, w sensie kolorystycznym, w tokijskim zespole mamy do czynienia z dwiema altówkami. Właściwa altówka, na której gra Kazuhide Isomura, jest z kolei znacznie jaśniejsza w brzmieniu i dodaje pewną słodko-kwaśną nutę do barwy kwartetu. Ta próba opisu jest o tyle myląca, że może sprawiać wrażenie, jakoby na brzmienie Tokyo String Quartet składały się cztery wyraźnie wydzielone partie (pozostałe dwie to skrzypce Martina Beaver’a i wiolonczela Clive’a Greensmith’a). Wprost przeciwnie, zespół brzmi niczym jeden instrument, co szczególnie było uchwytne w finale Kwartetu B-dur, w którym sam Haydn eksperymentował z traktowaniem kwartetu smyczkowego jako pojedynczego instrumentu.
Trudno choćby wspomnieć o wszystkich czarownych momentach tego popołudnia, o elastycznym podejściu do zagadnień tempa, o świetnej technice i precyzyjnej intonacji. Zauważmy jednak chociaż przepiękną i prawdziwie poetycką część powolną Kwartetu D-dur. Ciągłość narracji, płynność melodii oraz brzmienie zespołu były doprawdy czarujące.
Tokijczycy realizowali większość znaków repetycji – bo też zespoły kameralne wiedzą, po co te znaki są; wielki kontrast w stosunku do orkiestrowego podejścia do tego zagadnienia! – ale dwa razy znaki te zostały zignorowane. Sądzimy, że był to ukłon w stronę tej części publiczności, która chciała zdążyć na wieczorny koncert w nieodległym Teatrze Wielkim. Czyż nie byłby to dobry pomysł na przyszłość, aby ustalić rozpoczęcie wieczornego koncertu na ósmą a nie na wpół do ósmej? Pozwoliłoby to na komfort wysłuchania większej liczby bisów po koncercie popołudniowym (dziś zdążyliśmy usłyszeć tylko jeden jeszcze ustęp z kwartetowej twórczości Haydna) i uczyniłoby running-out ovation niepotrzebnym zjawiskiem.
Bo też przyjęcie Tokyo String Quartet przez warszawską publiczność było entuzjastyczne. Prawdziwie niezapomniane popołudnie.
Krzysztof Komarnicki
Najnowsze komentarze