Na obchodach pięćdziesiątej rocznicy premiery opery Rycerskość wieśniacza, muzyk i duchowny Licinio Refice określił jej twórcę jako „muzyczną tkankę czystej Włoskości, płomień nieskazitelności włoskiej tradycji melodramy, miecz chroniący artystyczną siłę włoskiego rodu”. Owiany sławą, nazywany ostatnim mistrzem opery włoskiej, Pietro Mascagni zmarł w 1945 roku w Rzymie. Dziś, w Warszawie, mogliśmy zbliżyć się do jego wielkich operowych dzieł, upamiętniając siedemdziesiątą rocznicę jego śmierci. Na estradzie Filharmonii Narodowej zagrała młoda – nie stażem i doświadczeniem, lecz średnią wieku – Polska Orkiestra Sinfonia Iuventus pod batutą Massimiliana Caldiego, w roli solistów usłyszeliśmy sopranistkę Ewę Vesin oraz śpiewającego tenorem Davida Sotgiu.
Już od pierwszych dźwięków uwertury do opery Maski mogliśmy się przekonać, że mamy do czynienia z prawdziwie wysmakowanym graniem; w końcu „za sterami” stanął Włoch – urodzony w Mediolanie, a pracujący obecnie z Polską Filharmonią Bałtycką w Gdańsku – posiadający ogromne doświadczenie na polu muzyki operowej. Mimo wielkiej sławy Mascagniego, wiele jego oper wykonywanych jest niezwykle rzadko, nawet we Włoszech. Dobrze więc było słyszeć arie – jak brawurowe i dramatyczne – z Iris (Un dì, ero piccina) albo Ladoletty (Ah! Il suo nome…, Ah! Ritrovarla nella sua…). Ewa Vesin zaskoczyła: co za sceniczna swoboda, lekkość wyrazu, dozowanie napięć, a przede wszystkim – barwa głosu. Kiedyś wykonywała partie mezzosopranowe. I owe ciemniejsze, pastelowe kolory stanowią jej siłę. W najwyższych rejestrach przekształcają się w liryczne czystości, intensywne, ale wysublimowane, przenikliwe, lecz wciąż mieniące się kryształowym światłem.
Orkiestra uraczyła nas w tej części wieczoru też kilkoma intermezzami – z oper Isabeau, Nerone, Guglielmo Ratcliff i Przyjaciel Fritz. Dwa pierwsze dzieła, mimo że powstały już w XX wieku, kolejno w 1911 i 1935 roku, wcale z modernizmami, które nastały już w Europie, w żaden związek, ani nawet dialog, nie chciały wejść. Mascagni pielęgnował spuściznę Verdiego, wielkiego włoskiego muzycznego wieszcza, a też ją niejako reinterpretował i dobarwiał. I tak znajdziemy u tego werysty postwagnerowskie dźwiękonaśladownictwo, „niekończące się melodie”, napięcia, których rozwiązania dramaturgia unika, by stworzyć za chwilę większe, a do tego jeszcze słyszymy egzotykę – elementy sztuki odległej geograficznie oraz czasowo, tajemniczą, piękną… Bliższe szkole opery włoskiej XIX wieku były William Ratcliff (1895) czy L’amico Fritz (1891), najbardziej znane dzieło Mascagniego po Rycerskości wieśniaczej. Z ogromną przyjemnością można było słuchać – i obserwować – duet Vesin i Sotgiu w ujmującym Suzel, buon dì z Przyjaciela Fritza właśnie. Ich głosy niezwykle się zgadzały, korespondowały swymi ciemniejszymi barwami, widać było między śpiewakami chemię, uwiarygodnioną dozą czarującego aktorstwa.
Druga część wieczoru należała do największego arcydzieła Mascagniego – które z miejsca stało się przebojem w Rzymie (premiera w 1890 roku), a w kolejnych już miesiącach (!) w wielu miastach Europy i Ameryki – czyli Rycerskości wieśniaczej. Napięcie w sali koncertowej FN wcale więc nie malało – ukształtowanie dramaturgiczne koncertu mieliśmy jak Hitchcocka. Tylko piękniejsze. Vesin w arii Santuzzy Voi lo sapete, o mamma, liryczny Sotgiu w roli Turridu śpiewający Mamma, quel vino e generoso, pełne wdzięku intermezza instrumentalne, tak barwnie programowo opowiadające bohaterami-instrumentami, na koniec – znów zachwycający duet – Tu qui, Santuzza… W rezultacie słuchacze nie chcieli wypuścić artystów ze sceny. Długo trzeba było ich przekonywać do bisu. Caldi zażartował: „It seems you like it a bit” i znów mogliśmy rozkoszować się wybitną interpretacją Tu qui, Santuzza.
Marta Januszkiewicz
Najnowsze komentarze