W Roku Moniuszkowskim w cyklu zapomnianych oper, co roku prezentowanych na Wielkanocnym Festiwalu, zaprezentowano Parię, ostatnią operę Stanisława Moniuszki, pierwszy raz po włosku, czyli tak, jakby sobie tego życzył kompozytor.
Katarzyna Hołysz, Jurij Gorodecki i Łukasz Borowicz, fot. Bruno Fidrych
1.
Pieczę nad przygotowaniem koncertowej prezentacji Parii sprawował dyrygent Łukasz Borowicz, od początku jeden z pomysłodawców wspomnianego cyklu i jego realizator. W przeciwieństwie do Halki czy Strasznego dworu, które uważane są za żelazny kanon polskiej opery ze względu na tematykę narodową, Paria jest dziełem niedocenionym, wokół którego narosło wiele nieporozumień i złych legend. Już prapremiera utworu w 1869 roku została źle przyjęta przez warszawską publiczność, która oczekiwała kolejnego dzieła „ku pokrzepieniu polskich serc”, a usłyszała operę włoską w kroju melodii, harmonii i instrumentacji, której akcja rozgrywała się w starożytnych Indiach, odpowiadając na modne w tamtych czasach zapotrzebowanie na egzotykę (modne w Europie, w Polsce nie bardzo). Tytułowy paria to parias, człowiek z najniższej i najbardziej pogardzanej kasty społecznej w Indiach, której odmawiano człowieczeństwa („Tylko tygrysy wiedzą, że paria ma w swoich żyłach człowieczą krew” – śpiewa Idamor).
Moniuszko liczył na to, że dzięki tej operze jego muzyką zainteresują się zagraniczne teatry – dlatego zlecił przetłumaczenie na język włoski libretta Jana Chęcińskiego. Wiedząc o tym, Łukasz Borowicz uznał, że Paria będzie „smakował lepiej po włosku”. To okazało się prawdą, sęk w tym, że ten „włoski” – lingwistycznie i muzycznie – Moniuszko nie smakuje tak dobrze, jak ten typowo polski. Choć na pewno warto to grać.
2.
Powiedzmy od razu, że jest to bardzo dobra muzyka. Pod batutą Borowicza świetnie zabrzmiały chóry: męskie i żeńskie oraz wielki chór w finale opery (Chór Filharmonii Narodowej przygotowany przez Bartosza Michałowskiego), a partia orkiestrowa w wykonaniu Orkiestry Filharmonii Poznańskiej skrzyła się i lśniła, uwodząc przy tym ciekawymi detalami. Zaskakujące też jak bardzo i udatnie Moniuszko w kroju tematów i motywów przewodnich opery wzorował się na Rossinim czy Bellinim. To zupełnie inny Moniuszko niż ten, który skomponował Halkę czy Straszny dwór, choć i tamten wpatrzony był we włoskie wzory.
Być może brakuje tej operze pikanterii, nie ma w niej żadnej egzotyki poza imionami bohaterów i miejscem akcji. Dwa lata temu prezentowano na festiwalu jednoaktówkę Georges’a Bizeta Djamileh, w której przyszły twórca Carmen popisał się większą pomysłowością i wyobraźnią, jeśli chodzi o przywołanie orientalnego klimatu środkami muzycznymi. „Wydaje się, że Moniuszko spełnił wszystkie warunki, aby Paria mogła odnieść sukces, a jednak nie udało mu się stworzyć arcydzieła, tym bardziej, że moda na egzotykę przeminęła” – mówił Łukasz Borowicz w wywiadzie dla „Beethoven Magazine”. Przypomnijmy, że kompozytor pracował nad tą operą całe 10 lat.
3.
To wszystko nie znaczy, że Paria znów powinna wrócić do lamusa. Przeciwnie – opera ta budzi zainteresowanie, a pod koniec czerwca odbędzie się jej premiera w Teatrze Wielkim w Poznaniu w inscenizacji Grahama Vicka i pod dyrekcją Gabriela Chmury.
Ozdobą warszawskiego wykonania był tenor liryczny Jurij Gorodecki w partii Idamora, czyli tytułowego parii. Jest zwycięzcą Konkursu Moniuszkowskiego w Warszawie w 2010 roku i laureatem V nagrody na Konkursie Królowej Elżbiety w Brukseli w 2008. Zapadł mi w pamięć dzięki roli Jontka w Halce w inscenizacji Grażyny Szapołowskiej w Operze Wrocławskiej (grudzień ubiegłego roku). Jego głos brzmi miękko i ciepło, ma w sobie delikatność, ale i różnorodność barw – wierzyłam jego wokalnej kreacji od początku do końca. Dramaturgicznie taki wybór obsadowy był wiarygodny: Idamor jest wprawdzie wojownikiem i wodzem, ale ma ukrytą słabość – ukrywa to, że pochodzi z kasty wyrzutków społecznych. W pierwszej arii Idamora orkiestra bardzo dobrze towarzyszyła Gorodeckiemu, dbając o równowagę brzmienia, dostosowując się do specyfiki jego głosu; w II akcie jednak brzmiała już jednak za bardzo ofensywnie, często „przykrywając” wszystkich solistów, nie tylko wiodącego tenora. Szkoda.
Bardzo dobrze wypadł też baryton Szymon Komasa w roli ojca Idamora, szalonego Dżaresa. To również jest głos, którego miękkość i koloryt sprawia słuchaczowi estetyczną przyjemność. Być może jednak, że duet Idamora i Dżaresa w II akcie w wykonaniu Gorodeckiego i Komasy mógł zabrzmieć bardziej dramatycznie. Mniej przekonująca wydała mi się Katarzyna Hołysz jako Neala, narzeczona Idamora, pochodząca z władczej kasty braminów. To duży i doświadczony głos, jednak śpiewaczka miała spore problemy z intonacją, zwłaszcza w I akcie opery. Trzeba jednak docenić Katarzynę Hołysz za odwagę i żelazne nerwy, ponieważ miała zaledwie kilka dni na to, aby przygotować partię Neali jako zastępstwo za Iwonę Sobotkę, która wycofała się z produkcji z powodów zdrowotnych i osobistych. Hołysz miała już Nealę w repertuarze, śpiewała ją w nagraniu Parii pod dyrekcją Warcisława Kunca, które ponad 10 lat temu ukazało się na płytach wytwórni DUX. Jednak w pewnym sensie musiała przygotować tę partię od nowa, bo po włosku. Alors, chapeaux bas!
Anna S. Dębowska
Środa, 10 kwietnia, godz. 19.30, Filharmonia Narodowa