Rudolf Buchbinder uwielbia niecodzienne wyzwania. Na Festiwalach Wielkanocnych jest stałym gościem, a byliśmy już w jego wykonaniu świadkami koncertów i recitali, i pianistycznego maratonu – pięć koncertów fortepianowych Beethovena w ciągu jednego dnia! (9 kwietnia 2006 roku), i prezentacji obu potężnych koncertów Johannesa Brahmsa podczas jednego wieczoru (2005). Obwołany przez recenzenta „Frankfurter Allgemeine Zeitung” – „jednym z najznamienitszych i najbardziej kompetentnych wykonawców muzyki Beethovena w naszych czasach” pianista trzeci rok z rzędu proponuje warszawskiej publiczności monograficzne programy złożone tylko z sonat fortepianowych Patrona Festiwalu. Już za samo podjęcie tak spektakularnego wyzwania należy się Buchbinderowi najwyższe uznanie. By zrozumieć jak trudne jest to zadanie – nawet dla muzyka, który wykonywał 32 sonaty Beethovena w bardzo wielu centrach muzycznych Europy – trzeba choć raz posłuchać takiego koncertu. Są to przecież dzieła należące do żelaznego kanonu fortepianowej literatury, znane w tysiącach wykonań, a o dołożenie własnej cegiełki do tej interpretacyjnej palety nie każdy pokusić się może.
Koncert na Zamku Królewskim otwierała wczesna Sonata C-dur op. 2 nr 3, zamykała bardzo dojrzała A-dur op. 101. Pomiędzy nimi jeszcze trzy – dość „drobna”, ledwie 2-częściowa Sonata g-moll op. 49 nr 1, monumentalna i wizjonerska Es-dur op. 81a „Les Adieux” i – dla równowagi – klasyczna D-dur op. 10 nr 3. Uff… samo wymienienie tych utworów budzi respekt, a co dopiero ich prezentacja – to przecież bite prawie 2 godziny czystej muzyki.
Buchbinder zaproponował je w wersji nie uładzonej, pełnej zamierzonych chropawości i mocnych kontrastów. Świetnie dozował napięcie i natężenie dźwięku, rezerwując największe kulminacyjne spiętrzenia dla znakomicie wykonanej Sonaty „Pożegnalnej” oraz A-dur op. 101. Długo zastanawiałem się, która była lepsza, ale przecież są one tak nieporównywalne, że w końcu porzuciłem myśli o takich zestawieniach. Sonata „Les Adieux” mogła fascynować znakomitą dramaturgią i wulkaniczną energią, natomiast zamykająca recital op. 101 – szlachetnym kolorytem dźwięku. Niewielu jest pianistów, którzy tak potrafią operować akurat tym elementem wykonawczym. Na dodatek – niezwykle wzruszająca okazała się Sonata D-dur op. 10 nr 3, z wyważonymi proporcjami, jakby łagodząca skrajności, doprowadzona do (to wyświechtane stwierdzenie, ale tu jak najbardziej na miejscu) klasycznej pełni.
Są na świecie pianiści wizjonerzy, otoczeni nimbem niecodziennej charyzmy, są również, i pewnie przeważają liczbą, rzetelni wirtuozi, których docenia się po dłuższym obcowaniu z ich wykonawstwem. Rudolf Buchbinder należy pewnie do tej drugiej, większej i – na pierwszy rzut oka – mniej efektownej grupy. Jeśli kryją się w niej tacy artyści jak on, podejmujący wyzwania ambitne, to chyba wolę opowiedzieć się po ich stronie. Buchbinder ukazał przecież warszawskiej publiczności głębię swojej artystycznej duszy – duszy prawdziwej i niezwykle wrażliwej. Nosi w niej swoje własne interpretacje 32 fortepianowych sonat Ludwika van Beethovena. Odkrył ich dopiero część – na szczęście będzie okazja obcowania z następnymi.
Marcin Majchrowski
(Polskie Radio)