Muzyka Ryszarda Wagnera i Ludwiga van Beethovena w programie koncertu to niby nic nadzwyczajnego, dzieła obydwu twórców należą przecież do żelaznego repertuaru filharmonii i teatrów operowych. Okazuje się jednak, że to tylko część prawdy, bo z niewiadomych przyczyn na polskich estradach filharmonicznych i scenach teatralnych pojawiają się raczej w dawkach homeopatycznych. Na co dzień celuje w tym raczej niechlubnym rankingu w ostatnich latach niestety stolica. Z tej perspektywy więc program koncertu Rundfunk Sinfonieorchester Berlin i Marka Janowskiego zyskał dodatkowej, nadspodziewanie interesującej wartości.
Tradycje tej berlińskiej orkiestry są bardzo długie i bogate, sięgają początków niemieckiej radiofonii, czyli roku 1923. Wśród jej dyrygentów byli tak znakomici artyści, jak Sergiu Celibidache albo Eugen Jochum, a od dziewięciu lat funkcję dyrektora artystycznego i głównego dyrygenta sprawuje – urodzony notabene w Warszawie, w 1939 roku – Marek Janowski. Rzetelnego rzemiosła wykonawczego najwyższej próby, bardzo wysokiego poziomu artystycznego zespołu można więc było spodziewać się w ciemno, zanim jeszcze zabrzmiały w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej pierwsze dźwięki. Nie sądziłem jednak, że pierwsza – Wagnerowska – część tego koncertu będzie po prostu objawieniem.
Rozpoczęło się od cyklu Wesendonck-Lieder, pięciu liryków wokalno-symfonicznych niezwykle osobistych, wręcz intymnych. Są przecież te pieśni wyrazem namiętnego uczucia Ryszarda Wagnera do Matyldy Wesendonck, muzy i kochanki, bez której pewnie nie byłoby genialnego dramatu Tristan i Izolda. Powiązania muzyczne operowego dzieła i materii pieśni są zresztą ewidentne, dla znawców i miłośników twórczości mistrza z Bayreuth uchwytne na pierwszy rzut ucha. Wykonywała Pieśni do słów Matyldy Wesendonck Petra Lang, specjalizująca się w kreowaniu ról wagnerowskich. Śpiewała już partie Kundry, Zyglindy, Brangeny, Wenus czy Ortrudy na najbardziej prestiżowych scenach i festiwalach operowych świata. Powiedzieć o niej, że jest „subtelną interpretatorką” pieśni to zbyt mało! Wesendonck-Lieder zabrzmiały bowiem po prostu genialnie – z ogromnym wyczuciem nastroju, barwy i z podkreśleniem ich wspomnianej intymności. Jednocześnie Petra Lang wykonała je z doskonałą dbałością o wyrazistość tekstu i perfekcyjnie pod względem intonacyjnym, zachwycając sposobem artykulacji każdego dźwięku. Wynika to z faktu, że wibracji w jej śpiewie jest tyle, ile potrzeba, a nie w nadmiarze (co niestety częste u innych, współczesnych śpiewaczek wagnerowskich). Niezwykła w jej wykonaniu okazała się również Miłosna śmierć Izoldy, do której niepowtarzalny kontekst „wyczarował” Marek Janowski, wykonując wpierw ze swoją orkiestrą cudowny Vorspiel. Był on delikatny, wysublimowany i absolutnie poetycki. Spokojnie płynąca, nawarstwiająca się konsekwentnie tkanka muzyczna kulminowała wreszcie w ogromnym spiętrzeniu – dramaturgicznie po prostu doskonałym. Niby nic w tym dziwnego, bo Janowski jest dyrygentem znakomitym, do tego do twórczości Wagnera mającym stosunek szczególny. A jednak trudno się było najzwyczajniej nie wzruszyć. Tak kształtowanych fraz, tak cyzelowanej warstwy harmonicznej, tak budowanego napięcia nie powstydzili by się jego najwięksi poprzednicy i najsławniejsi mistrzowie batuty.
Marek Janowski, z perspektywy końca pierwszej dekady XXI stulecia jawi się jako dyrygent zapatrzony gdzieś w przeszłość, w najdoskonalsze tradycje kapelmistrzowskie sięgające swymi korzeniami nawet ponad sto lat wstecz. Zdaje się, że nie interesuje go taki nurt odczytywania partytur Beethovena, jaki hołubi na przykład Paavo Järvi, czyli spoglądanie na współczesne orkiestry przez pryzmat doświadczeń z instrumentami dawnymi czy szeroko praktyką wykonawstwa historycznego. Janowski jest wyznawcą niemieckiej, rzetelnej filharmonicznej tradycji. Taka też była jego wizja Eroiki Beethovena – bardzo tradycyjna i bardzo rzeczowa. Jakby polemiczna w stosunku do ubiegłorocznego występu Deutsche Kammerphilharmonie Bremen. Wielonurtowa ponowoczesność, w której żyjemy dopuszcza obydwa punkty widzenia. Każdy z nich jest uzasadniony i z artystycznego punktu widzenia uprawniony – należy o tym pamiętać.
Marcin Majchrowski (Polskie Radio)