Dlaczego tak piękna opera, jak Maria Padilla Gaetano Donizettiego, nie może na trwałe wejść do repertuaru? Myślę, że to z powodu libretta. Oczywiście, kto przeczytał libretto Weberowskiej Euryanthe, temu nic już nie jest straszne, ale i libretto Marii Padilli nie jest wolne od przesadnie patetycznego, sztucznego obrazowania. Gwiazdy, anioły, niebiosa – wszystko w ogromnym nagromadzeniu i na ogół bez potrzeby. Gdzie istnieją wyłącznie obrazy najwznioślejsze, zmieniają się one w najbardziej pospolite. Libretcista tak dalece nadużywa słowa „serce”, że nie mając już do czego zrymować, zrymował je do słowa… „serce”.
Ale nie to jest problemem. Sedno tkwi w tym, że na scenie rozgrywa się jednowymiarowy dramat, który nas w ogóle nie dotyka, z którego postaciami nie możemy się w ogóle utożsamić. Chodzi zasadniczo o to, że dziewczyna zamieszkała z chłopakiem. Kropka. Jest to dosłownie cała akcja i cała intryga.
Oczywiście, powołując się na argumenty historyczne, wiemy, że do całkiem niedawna ludzie nie mogli mieszkać ze sobą bez ślubu (ale akurat w naszym przypadku młodzi ślub mają), że kobieta podlegała władzy mężczyzny i wobec tego ten traktował ją jako swoją własność. W końcu nie twierdzimy, że libretto jest bez sensu, a działania postaci pozbawione logiki. Ostatecznie intryga opery Donizettiego to rozbudowana wersja początku I aktu Don Giovanniego Mozarta. Chłopak (Don Pedro/Don Giovanni) uwodzi dziewczynę (Maria Padilla/Donna Anna), a jej ojciec robi uświęcone zwyczajem głupstwa w obronie „honoru”, co jest eufemizmem przecież dla dziewictwa. I ginie u Mozarta albo dostaje tęgie baty u Donizettiego. Ale zwróćmy uwagę, ileż u Mozarta-da Pontego zostaje po odrzuceniu tego co przebrzmiałe! Mamy zawsze aktualne rozważania o granicach wolności człowieka. Obserwujemy postaci oszukujące swoich bliskich i siebie, bez wyjątku: Zerlina oszukuje sama siebie, że nic się nie stało i oszukuje Mazetta, który sam siebie przekonuje, że dał się przekonać (ta sama relacja na „wyższym piętrze drabiny społecznej” dotyczy Donny Anny i Don Ottavia). Don Goivanni sam siebie przekonuje, że kocha wszystkie kobiety i że żadnej nie wyrządził krzywdy, lecz żadnej przecież nie jest w stanie spojrzeć w oczy. U Donizettiego-Rossiego nie zostaje nic.
Nie sądzimy zatem, że to trudności obsadowe decydują o rzadkich wystawieniach tego muzycznego smakołyku, ale właśnie pustka treści pozamuzycznej. Dowodem tego był zresztą znakomity kwartet solistów środowego wieczoru, a i role epizodyczne wypadły zacnie.
Wspaniały był akt drugi, złożony właściwie z dwóch wielkich scen: w pierwszej rozmawiają siostry Maria (Nelly Miricioiu) oraz Inez (Helena Zubanovich); w drugiej dochodzi do kłótni między ojcem dam (Don Ruiz – w tej roli Jorge Prego) a królem (Don Pedro – David Pershall). Obie sceny zostały przyjęte entuzjastycznie. Wielka w tym zasługa czujnego Łukasza Borowicza, prowadzącego Polską Orkiestrę Radiową.
Akt trzeci, z przejmującą sceną szaleństwa, był po raz kolejny popisem solistów, lecz wspomnieć też trzeba o połączonych chórach: Opery i Filharmonii Podlaskiej w Białymstoku oraz Polskiego Radia. Brzmiały one jak jeden organizm, przepiękny był zwłaszcza chór Come rosa che s’apre al. mattino. Niech się schowa Va, pensiero! Ano, właśnie… Verdi przedstawił swojego Nabucco w tym samym czasie, co Donizetti Marię Padillę. Ale tekst chóru niewolników trafiał wówczas do serca wszystkich włoskich patriotów, gdy banalne zachwyty nad urodą nie odzywającej się nawet słowem postaci ulegają jakże łatwemu zapomnieniu!
A przecież Maria Padilla zawiera mnóstwo pięknej muzyki i popisowych partii. Bardzo dobrze wypadła Helena Zubanovich, polska mezzosopranistka, z uśmiechem pokonująca meandry koloratur. Tenor Jorge Prego urzekał kulturą śpiewu, a David Pershall zdobył serca audytorium. Specjalną pozycję miała Nelly Miricioiu, która jest istną chodzącą encyklopedią bel canta. Na próbach udzielała mnóstwa wskazówek wykonawczych, zwłaszcza w zakresie rubata i zdobnictwa, dzięki czemu muzyka płynęła swobodnie i bez sztuczności, z szerokim oddechem.
Wspomnieć trzeba też o wykonawcach ról epizodycznych – te również ktoś musi śpiewać! Byli to Jennifer Feinstein, Andrew Craig Brown, Eric Barry i Eric Downs.
Dobrze było usłyszeć Marię Padillę w Warszawie (pierwszy raz w historii). To piękna muzyka.
Krzysztof Komarnicki
polskieradio.pl