Zacznijmy… od końca.
Przed bisami (dwa drobiazgi Schumanna) Claus-Christian Schuster – pianista Altenberg Trio Wien – wygłosił krótkie wystąpienie, wyjaśniające ideowe przesłanie piątkowego koncertu. Pozwala to wnosić, że Schuster byłby znakomitym narratorem filmów dokumentalnych popularyzujących muzykę. Mówił ze swadą, krótko, logicznie i zrozumiale przedstawiając swój punkt widzenia: oto trzy tria, napisane przez kompozytorów trzech różnych obszarów kulturowych: niemieckiego (Beethoven to Niemiec o flamandzkich korzeniach, który działał w Austrii), słowiańskiego (Szostakowicz – Rosjanin mający w rodzinie Polaków) i romańskiego (Ravel, Francuz całym sercem, był pół Szwajcarem a pół Hiszpanem). Każde trio powstało w okresie szczytowej formy kompozytorskiej i każde powstało w czasie wojny: Beethovenowskie podczas wojen napoleońskich, trio Ravela podczas I wojny światowej, a Szostakowicza – podczas II wojny światowej. Dlatego też po wojennej ekspresji programu jako całości, bisy miały przywrócić pokój…
Co zatem wydarzyło się na estradzie Sali Kameralnej Filharmonii Narodowej? Altenberg Trio Wien (Claus-Christian Schuster – fortepian, Amiram Ganz – skrzypce, Alexander Gelbert – wiolonczela) rozpoczęło wieczór od utworu Patrona Festiwalu, Tria Es-dur op. 70 nr 2, dość ciekawego w założeniu i raczej pogodnego, czteroczęściowego cyklu bez części powolnej. Kilka zaznaczonych lekkimi, akwarelowymi pociągnięciami dialogów, sprawiało wrażenie oczekiwania na to, co nastąpi później, aniżeli malowania fresku ze scenami z epoki.
W istocie, siły należało zachować na Szostakowicza, bo to, co stało się w II Triu fortepianowym e-moll op. 67 to była istna wojenna, posttraumatyczna psychoanaliza (czyż Freud nie był Wiedeńczykiem?). Od przejmującego wstępu po finał – na estradzie królowały ekstremalne emocje, dźwięk zespołu zmienił się diametralnie, od ciemno brzmiącego piana po bruitystyczne efekty forte, przypominające wczesnego Bartóka albo młodego Prokofiewa (albo, jeśli już o tym mowa, samego Szostakowicza z okresu studiów). Sponad fortepianu spoglądały z niepokojem nuty-oczy tegorocznego festiwalowego plakatu, czerwień tła zdawała się rozlewać po estradzie. Wojna i nie-pokój? Zdecydowanie tak.
Po takim ładunku napięcia Trio A-dur Ravela było już tylko postludium, impresjonistycznie zawoalowanym, malowanym plamami raczej niż ostrą kreską obrazem zacierających się wspomnień przeszłości.
Tegoroczny Festiwal Wielkanocny ma szczęście do wiolonczelistów. Podczas koncertu inauguracyjnego zachwycił nas młody Ormianin Narek Hakhnazaryan, a w piątkowe popołudnie czarowało nas brzmienie instrumentu Alexandra Geberta. Ciemne, nośne, doskonałe we flażoletach, niezrównane w grze con sordino – dźwięk tej znakomitej wiolonczeli unosił się ponad skrzypcowo-fortepianowymi barwami niczym – znów skojarzenie z wczesnym Szostakowiczem – mówca, przemawiający na podwyższeniu ponad tłumem słuchaczy.
Krzysztof Komarnicki
polskieradio.pl