Muzyczne jubileusze – to jeden z ważniejszych tematów tegorocznej edycji Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena. Skoro więc muzyczny świat celebruje 200. rocznicę urodzin Giuseppe Verdiego w programie festiwalu nie mogło zabraknąć opery jednego z jej najwspanialszych twórców. Nie było to jednak zwyczajne przedstawienie operowe. Po pierwsze na scenie Filharmonii Narodowej wysłuchaliśmy koncertowego wykonania. Po drugie ta historia…
Pracę nad operą „Simon Boccanegra” Verdi rozpoczął w 1856 roku, ale jej pomysł zrodził się w Paryżu, gdzie kompozytor wystawiał już wcześniej „Trubadura”. Stąd zresztą wyraźnie wpływy stylu grand opéra i przydomek „włoskiej odmiany” tego gatunku, który przylgnął potem do „Boccanegry”. Premiera odbyła się 12 marca 1857 roku w weneckim teatrze La Fenice. I… Verdiego właściwie wyniesiono z niej na tarczy. Przyczyną druzgocącej klęski była nie tylko niedyspozycja odtwórcy głównej roli Leona Giraldoniego, ale też skomplikowane nieco libretto i awangardowy jak na owe czasy styl.
To jednak nie koniec nieszczęść związanych z tym dziełem. Kilka miesięcy po premierze Verdi postanowił wprowadzić poprawki do partytury i zaryzykował ponowne jej wystawienie. W położonym na północy kraju mieście Reggio Emilia operę przyjęto ciepło i życzliwie. Podobnie było rok później w Neapolu i Rzymie. Ale kiedy kompozytor dotarł ze swym „Boccanegrą” do Mediolanu, rozpętała się burza i podniosła fala krytyki. Opera na długi czas zniknęła ze scen. A kompozytor? W 1881 roku znów usiadł do jej poprawiania. Nowa wersja „Simona Boccanegry” – określona mianem „próby generalnej przed »Otellem«” – wzbogacona o partie recytatywne, a przede wszystkim rozbudowana nowym obrazem (obrady w Pałacu Dożów) przyniosła wreszcie wymierny sukces i w takiej właśnie wersji do dziś jest wykonywana.
W poniedziałkowy wieczór podziwiać ją mogliśmy na warszawskim festiwalu. Koncertowała międzynarodowa grupa solistów oraz Polska Orkiestra Radiowa i Chór Filharmonii Narodowej pod dyrekcją Łukasza Borowicza.
Borowicz to artysta niezwykły. Nie bez powodu przecież uhonorowany „Paszportem Polityki” czy nagrodą „Koryfeusza Muzyki Polskiej”. Można powiedzieć, że jest jak Fabio Biondi, koncertmistrz i szef artystyczny słynnej barokowej orkiestry Europa Galante. Podobnie jak on przywraca współczesnym słuchaczom niechciane, zagubione bądź po prostu odstawione w zapomnienie dzieła. I tak w ramach Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena odpowiada od kilku już lat za cykl „Nieznanych oper”, w ramach którego mogliśmy podziwiać m.in. takie dzieła jak „Lodoiska” Luigiego Cherubiniego, „Berggeist” Louisa Spohra, „Euryanthe” Carla Marii von Webera czy „L’amore dei tre re” Italo Montemezziego. Tym razem dyrygent-odkrywca postanowił odkurzyć operę „Simon Boccanegra” Verdiego, a dokładnie jej pierwotną, niechcianą i zapomnianą wersję.
Czy warto było ją odgrzebywać, skoro przyniosła twórcy tyle nieszczęść? Najlepszą odpowiedź dały ostatnie minuty wczorajszego wieczoru, w których na widowni wybuchły gromkie brawa, a soliści długo nagradzani byli spontanicznymi okrzykami z widowni: „Brawo! Brawo!”.
Ja oceniam to wykonanie mniej entuzjastycznie, choć też nie mam wątpliwości, że było to niecodzienne spotkanie z operą. Kontrowersje budzą tylko niektóre decyzje dotyczące solowej obsady, ale to – w obliczu całości – tylko drobiazg.
Zachwycał odtwórca roli tytułowej, dysponujący bardzo mocnym i donośnym barytonem Stephen Powell, jak równie wspaniały bas Nikolay Didenko (Jacopo Fiesco). Piękną koloraturą w solowych ariach, jak też znakomitym głosem w ansamblach urzekała sopranistka Amanda Hall (Maria Boccanegra), najdobitniej wypełniająca idee tradycyjnego śpiewu belcanto (wspaniała aria „Come in quest’ora Bruna”). Sporo emocji dostarczył również Chór Filharmonii Narodowej, a zwłaszcza jego męska grupa. Moją uwagę przykuł ponadto młody bas Alexander Hahn (Pietro). Partię miał bardzo niewielką, właściwie marginalną, ale kiedy już ją zaśpiewał, zadrżały fundamenty Filharmonii Narodowej. To naprawdę niebywały głos!
Wsłuchując się w prowadzony przez Łukasza Borowicza zespół i wspominając historię z marca 1857 roku można by zaryzykować tezę, że dziś Verdi wyszedłby z premiery zwycięski, z tarczą w ręku. I jeszcze obsypano by go bukietami z tysiąca kwiatów.
My jednak nieprędko dowiedzielibyśmy się o istnieniu i wartości tej pierwszej partytury „Simona Boccanegry”, gdyby nie zapał naszego dyrygenta do ożywiania zapomnianych przez wieki muzycznych historii.
Tomasz Handzlik