Barry Douglas i Camerata Ireland zagrali na 17. Wielkanocnym Festiwalu Ludwiga van Beethovena. Koncert światowej sławy pianisty oraz założonej przez niego orkiestry był niczym bal podrywając niemal publiczność Filharmonii Narodowej do tańca.
Dawno nie słyszałem Douglasa na żywo. Z jego nagrań przesłuchiwałem ostatnio, albo raczej wsłuchiwałem się w interpretację Koncertu fortepianowego „Resurrection” Krzysztofa Pendereckiego. Ale to przecież zupełnie inna bajka. Na Wielkanocnym Festiwalu Ludwiga van Beethovena artysta sięgnął po klasykę i to tę w najczystszej formie. Wszak I i II Koncert fortepianowy Beethovena to nic innego jak schlebianie XVIII-wiecznym gustom wytyczonym przez Mozarta czy Haydna, którego Beethoven nota bene był przez pewien czas uczniem. Podobnie zresztą wykonana w finale tego wieczoru Symfonia C-dur „Jowiszowa” Wolfganga Amadeusa, nazywana „jednym ze szczytów muzycznego klasycyzmu” (Maciej Negrey).
Ten klasyczny repertuar, utrzymany na dodatek w tonacjach durowych, sprawiał wrażenie muzyki zabawowej, lekkiej i przyjemnej dla ucha, jakby przeznaczonej na bal. Taką też swobodną atmosferę można było zaobserwować na widowni. Urzekł mnie na przykład i rozbroił mały chłopiec, który siedząc na kolanach swojej mamy (najpewniej) kiwał się w rytm pogodnego tematu Allegro con brio II Koncertu fortepianowy B-dur op. 19 Beethovena. A kiedy przyszedł moment finałowego Ronda: Molto allegro chłopiec już niemal tańczył. Siedząca nieopodal pani skarciła matkę dziecka. Ale kiedy orkiestra rozbujała się na dobre w I Koncercie fortepianowym C-dur, op. 15 ona sama jakby zapomniała o sztywnych, wieczorowo-smokingowych konwenansach i też zaczęła kołysać się w takt płynącej ze sceny muzyki.
I nie ma w tym nic dziwnego, nie słuchaliśmy przecież Mozartowskiego Requiem czy Missy solemnis Beethovena. Przestudiujmy zresztą historyczne traktaty, listy, relacje i opowieści poświęcone użytecznej funkcji muzyki XVIII wieku. Historie domów operowych, pałacowych salonów, ogrodów i tarasów, gdzie muzyka towarzyszyła wytwornym kolacjom, okolicznościowym przyjęciom i – zwyczajnie – umilała jej słuchaczom czas.
„Zachwycająca zabawa rozgrywająca się w atmosferze dziecięcej niewinności i radosnego rozbawienia” – pisze również o finale II Koncertu Beethovena profesor Mieczysław Tomaszewski. Mały chłopiec jest więc w pełni usprawiedliwiony. Ja też nie wyobrażam sobie innej sytuacji – skarcenia go czy uspokojenia. Jakąż miałby wtedy przyjemność z tej wielkiej wyprawy do Filharmonii Narodowej? Przecież również w ten sposób – uczyć bawiąc – wychowujemy kolejne pokolenia melomanów. A bez nich nasze działania, praca artystów muzyków kompletnie straci sens, tracąc odbiorcę.
We wtorkowym wieczorze najpiękniejsze jednak było to, że muzyką bawili się właśnie artyści. Barry Douglas z lekkością prowadził tematy fortepianowych koncertów. I nawet gdy jego ręce pędziły w dwóch kierunkach przez kolejne oktawy gam i pasaży, dźwięk fortepianu zdawał się nucić pogodną piosenkę. Jego Adagio (II Koncert) i Largo (I Koncert) były oczywiście natchnione, zagrane z należną im powagą i dostojnością. Ale i tu więcej mogliśmy odnaleźć pogodnego rozmarzenia niż przesadnej uroczystej tonacji. Kierowana przez Douglasa od fortepianu orkiestra doskonale zrozumiała tę ścieżkę interpretacyjną artysty. Smyczki wtórowały więc i komentowały jego pełne lirycznego natchnienia frazy, zaś instrumenty dęte drewniane, trąbki i waltornie dziarsko przekomarzały się w zabawie z rytmem i wdzięcznymi refrenami. Płynący ze sceny impuls był niezwykle ważny. Bez niego nie byłoby mowy o udanym „balu”.
Barry Douglas nie byłby jednak sobą, gdyby nas czymś nie zaskoczył. I choć okazał się mistrzem klasycznych koncertów Beethovena, jego artystyczna dusza najlepiej chyba czuje się w romantycznym, nieco chłodnym, trochę może tajemniczym i niedopowiedzianym do końca klimacie. Takie odniosłem wrażenie przysłuchując się jego (i orkiestry) wykonaniu Nokturnu & Chanson oraz Arii Johna Fielda.
Tomasz Handzlik