Frank Kuznik, 5 czerwca 2017
Tegoroczny finał Festiwalu Praska Wiosna był jednym z najbardziej pamiętnych w całej historii, w zadziwiający sposób łącząc transcendencję i smutek. Gdy polski kompozytor Krzysztof Penderecki wszedł na podium, by zadyrygować swoją monumentalną VII Symfonię “Siedem bram Jerozolimy”, przed rozpoczęciem utworu zwrócił się do publiczności: “Chciałbym to zadedykować mojemu przyjacielowi Jiříemu Bělohlávkowi.” Czeski dyrygent zmarł dwa dni wcześniej, tym samym festiwal stracił jeden ze swoich drogowskazów, a czeska muzyka wiodącego praktyka i największego swojego propagatora za granicą.
Choć Symfonia „Jerozolimska” nie została napisana jako rekwiem, w utworze przewija się silne poczucie nietrwałości istnienia oraz boskiej obecności w ziemskich wydarzeniach. Po otrzymaniu w 1995 roku zamówienia na napisanie dzieła chóralnego dla uczczenia trzech tysięcy lat Jerozolimy, Penderecki sięgnął po teksty biblijne, łącząc wersy z Księgi Psalmów i starotestamentowych Ksiąg Daniela, Izajasza i Jeremiasza, wszystkie śpiewane po łacinie. Część szósta, pochodząca z Księgi Ezechiela, recytowana jest po hebrajsku. Centralne znaczenie Jerozolimy w świecie trzech wielkich religii oraz przerażający majestat Boga zostały przedstawione, głównie przy wysokich poziomach głośności, przez dużą orkiestrę, trzy chóry mieszane, pięciu solistów z narratorem, oraz instrumenty dęte umieszczone poza sceną.
Niebo rozstąpiło się wraz z pierwszym uderzeniem autorytatywnych, niskich tonów orkiestry i dźwięcznej chóralnej pieśni wychwalającej Pana, które nadały ton dojmującej trwogi. Wraz z włączaniem się solistów w trakcie dwóch pierwszych części, polifonia wykonywana przez trzy śpiewaczki (dwa soprany i jeden mezzosopran) jak również dalsze współbrzmienia głosów żeńskiego i dwóch męskich (tenor i bas) były tak żywe, że aż przyprawiały o dreszcze. Penderecki przywiózł swoich własnych śpiewaków z Polski, z których większość współpracowała z nim we wcześniejszych wykonaniach i nagraniach Symfonii „Jerozolimskiej”. Choć trudno jest pojedynczym głosom przebić się przez tumult dźwięków, sopranistce Karolinie Sikorze udało się tego dokonać w jednej z większych ról swoim wyjątkowo wyrazistym, ekspresyjnym śpiewem.
Mający charakter bardziej oratoryjny niż symfoniczny utwór (kompozytor nazwał go symfonią dopiero po premierze) brzmi równie potężnie przez prawie godzinę – żarliwie, obszernie, to sięgając nisko, to wznosząc się aż do nieba. Dyrygując bez batuty, krótkimi, płynnymi ruchami ręki Penderecki zdołał wydobyć subtelne odcienie dźwięków, które chwilami niemal drgały od napięcia. Nie byłoby zaskakujące, gdyby proscenium w Sali Smetany rozdarło się jak biblijna świątynia Filistynów.
Atrakcyjność utworu w części bierze się z jego widowiskowości, pod tym względem wykonanie nie zawiodło. Umieszczenie muzyków poza sceną na wysokim balkonie dało wrażenie, jakby muzyka zstępowała z nieba. Na scenie, dwa zestawy ogromnych tubafonów otaczały orkiestrę z dwóch stron. Z większości miejsc widzowie nie mogli zobaczyć tubafonów w akcji, ich dźwięk trudno też było odróżnić zważywszy na głośne dźwięki perkusji. Ale ich imponująca fizyczna obecność z pewnością przyczyniła się do poczucia nieziemskości.
Orkiestra Symfoniczna Czeskiego Radia dowiodła swojej wartości wykonaniem współczesnej muzyki, natomiast Chór Filharmonii Słowackiej rozpoczął od mocnego wejścia, brzmiąc coraz bardziej żarliwie w miarę rozwoju utworu. Narrator Sławomir Holland, wytrawny aktor teatralny i filmowy, brzmiał w szóstej części niczym głos zagłady, wskrzeszając kości zmarłych dzięki wzmocnionemu, apokaliptycznemu tonowi.
Choć 83-letni Penderecki musiał skorzystać z pomocy przy wejściu i zejściu z podium, w jego mistrzowskim dyrygowaniu nie było niczego niepewnego. Kompetentnie wspierał go polski dyrygent Maciej Tworek, który poprowadził zespół poza sceną i zadyrygował utwór otwierający koncert – pełne werwy wykonanie Serenady na orkiestrę XX-wiecznego czeskiego kompozytora Iša Krejči, znanego ze swoich błyskotliwych, neoklasycznych kompozycji.
W najbliższych tygodniach i miesiącach będzie jeszcze wiele pożegnań Bělohlávka, którego pod wieloma względami nie da się zastąpić. Był przewodniczącym Festiwalu Praska Wiosna i jego Rady Programowej, jak również głównym dyrygentem i dyrektorem artystycznym Orkiestry Filharmonii Czeskiej, przyczyniając się ostatnimi laty do odbudowania jej słabnącego prestiżu i nadszarpniętej reputacji. Zrządzeniem losu lub przez przypadek, Penderecki miał zaszczyt złożenia pierwszego hołdu, wysoko zawieszając poprzeczkę w sięganiu do zaświatów, gdzie czeska muzyka ma od teraz nowego, oddanego orędownika.