Festiwal

Jerzy Semkow, 30 marca, godz. 19.30

Klin należy wybijać klinem. Przekonałem się o tym na własnej skórze jeszcze raz. Czar rzucony przez Gergieva ustąpił za sprawą Jerzego Semkowa i jego wielkiej wizji I Symfonii Gustava Mahlera. Ale po kolei.
Najpierw był II Koncert fortepianowy B-dur op. 19 Ludwiga van Beethovena. Zaprezentował go fiński pianista Henri Sigfridsson. Jest on artystą utytułowanym, szczyci się laurami poważnych konkursów wykonawczych, m.in. drugą nagrodą turnieju im. Gézy Andy (Zurych, 2000) czy zwycięstwem w Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym im. Beethovena w Bonn sprzed siedmiu lat. Laur ten zdobył Sigfridsson w wieku lat 31, a to – jak na standardy instrumentalnej wirtuozerii – czas nie młodzieńczy, ale początek etapu średniego. Sigfridsson jest więc artystą w pełni ukształtowanym, umiejącym panować nad emocjonalnym rozwichrzeniem. Wydaje się nawet, że pewien rodzaj chłodu, który może w jego przypadku stał się synonimem obiektywizmu, znaczy dla niego bardzo wiele. Z takiej, obiektywnej, poukładanej, bardzo „klasycznej” perspektywy obserwował II Koncert B-dur Beethovena i takim go przedstawił. Wykonanie sprawne i rzetelne, ale bez ekstrawagancji. Jakaś jej szczypta zdecydowanie by całość ubarwiła.
Jednak sednem piątkowego wieczoru była muzyka Gustava Mahlera. Sto jeden lat po śmierci wizjonerskiego symfonika – jak to profetycznie zapowiadał – „jego czasy wreszcie nadeszły”. Na szczęście dawno minął już okres deprecjonowania i odsądzania od czci i wiary znakomitego dorobku autora Pieśni wędrującego czeladnika. Świat wreszcie i ostatecznie dojrzał do jego dzieł. Dla mnie są one wymarzonym materiałem dla współczesnych zespołów filharmonicznych. Pod jednym, jedynym warunkiem – muszą być wykonywane na najwyższym poziomie. Nawet nie przypuszczałem, że Jerzy Semkow przedstawi tak nieprawdopodobną wizję I Symfonii Mahlera. Monumentalny gmach, zaplanowany i wykończony w każdym calu, wznoszony był długo. Pierwsze ogniwo, będące obrazem budzącej się do życia natury ukształtowane zostało tak, jakby Semkow chciał przedstawić alegorię powstawania wszechświata! Spokojnie, bardzo powoli, dyskretnie rodziły się poszczególne motywy, dodawały do siebie myśli muzyczne, nawarstwiały wątki. Igrał sobie Semkow z percepcją słuchaczy, oj igrał! „Zobaczymy, ile wytrzymacie” – zdawał się sugerować – napinając cienką strunę do ostatecznych granic i uwalniając nagromadzoną energię w chwili, gdy wydawało się, że delikatna struna pęknie. Wtedy eksplodowała zasadnicza kulminacja! Czuć było w tym pomyśle, wielką mądrość i gigantyczne doświadczenie nobliwego mistrza batuty. Koncepcja I Symfonii była absolutnym majstersztykiem. Scherzo emanowało zadzierzystym ländlerem. Zadziwiająco marsz żałobny w części trzeciej wydał mi się prawdziwy, choć przecież Mahler świadomie operuje w nim trywialnością i kiczem. Semkow jednak wytrawnie go zinterpretował, gromadząc energetyczny potencjał, ale zachowując jego erupcje na wielki finał. A tutaj jeszcze raz gest mistrza okazał się szeroki, pociągnięcia batuty zdecydowane, ale – paradoksalnie – spokojne! Jerzy Semkow wie przecież doskonale, że nieporównanie mocniej oddziałuje się na słuchacza konsekwencją i wewnętrznym spokojem, niż efekciarskim blichtrem, rozemocjonowaniem. W jego interpretacyjnej wizji niczego takiego nie było. Nic dziwnego, Jerzy Semkow należy przecież do absolutnej elity dyrygenckiej świata. Można nawet powiedzieć, że jest mistrzem wyjątkowym – jednym z nielicznych obecnie wielkich arystokratów batuty!
Na koniec jeszcze jedno – Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Narodowej w pełni zasłużyła na bardzo gorącą owację, zgotowaną przez publiczność. Wykonując jakże wymagającą I Symfonię Gustava Mahlera pod batutą maestro Jerzego Semkowa dała jeden z najlepszych swoich występów w ciągu ostatnich paru lat.
Marcin Majchrowski (Polskie Radio)

powrót do listy recenzji