Festiwal

Vitaly Pisarenko

Vitaly Pisarenko, młody utalentowany pianista, opromieniony sławą zwycięzcy Konkursu Pianistycznego imienia Franciszka Liszta w Utrechcie, przyciągnął do sali Filharmonii Narodowej tłumy słuchaczy. Na ten wieczór artysta wybrał IV Koncert fortepianowy G-dur Ludwika van Beethovena, dzieło kompozytora będącego u szczytu swoich możliwości twórczych i wykonawczych. Stąd też dzieło to wymaga od pianisty wielkiej dojrzałości artystycznej.
Pisarenko rozpoczął koncert wyraźnie spięty. Sławny początek dzieła, owo grane przez pianistę motto, wypadł nieprzekonująco. Trudno było uchwycić puls tego fragmentu, miało się wrażenie, jakby artysta wycofywał dźwięk. Na szczęście pianista szybko się rozegrał, prezentując przyzwoite odczytanie Beethovenowskiego dzieła. Najlepiej prezentował się w szybkich, wirtuozowskich fragmentach, wobec czego najokazalej wypadło finałowe rondo. Nie mam pewności, czy ten akurat koncert Patrona Festiwalu odpowiada estradowemu emploi młodego artysty na tym etapie jego kariery. Mimo to Vitaly Pisarenko zaprezentował się z dobrej strony, a jego przyszłość rysuje się obiecująco. Wykonanie IV Koncertu zostało dziś przyjęte bardzo ciepło, artysta był wywołany trzy razy, jednak bisu nie było.
Tegoroczny Festiwal przebiega pod znakiem roku Händla, Haydna, Mendelssohna i Karłowicza, ale wątek symfoniki Ryszarda Straussa jest również wyraźny. Po przerwie usłyszeliśmy zatem Symfonię alpejską, gigantyczne dzieło, które zapewnia setki etatów dla muzyków w dobie kryzysu. Strauss, mistrz instrumentacji, nie zapomniał o żadnym instrumencie poza saksofonem, a ponadto zaordynował szereg efektów teatralnych, takich jak maszyny do robienia deszczu, wiatru i piorunów. Garderobiany Ronalda Harwooda przychodzi natychmiast na myśl, zwłaszcza scena, w której stary mistrz jest bardzo niezadowolony z efektu burzy, pomimo starań wykonawców. I faktycznie, burza była cokolwiek cicha i nieprzekonująca, a pioruny ledwie słyszalne.
Symfonia alpejska, właściwie poemat symfoniczny, była prowadzona przez Antoniego Wita z pamięci. Muzycy Orkiestry Filharmonii Narodowej grali z zaangażowaniem i siłą – Alpy według Straussa to bardzo hałaśliwe miejsce. Biorąc pod uwagę zamknięte pomieszczenie i wielkość aparatu wykonawczego należy stwierdzić, że słuchanie tego dzieła może powodować ubytki słuchu – prosty fakt, który na pewno potwierdzą lekarze. Kulminacja dzieła wykonywana była na poziomie akustycznym koncertu rockowego, tuz pod progiem bólu.
Antoni Wit świetnie przeprowadził narrację dzieła przez wszystkich dwadzieścia bardzo zróżnicowanych części, a orkiestra wspierała go skutecznie w jego dziele. Usterki intonacyjne, zwłaszcza w drzewie, były nieliczne i wybaczalne zważywszy na ogrom zadania. Po koncercie oboistka otrzymała specjalne i wielce zasłużone owacje. Wykonanie Symfonii alpejskiej zostało przyjęte bardzo dobrze. Instynkt i obycie sceniczne Antoniego Wita potrafiły nawet przekształcić ciepłe oklaski w owacje na stojąco.
Krzysztof Komarnicki

powrót do listy recenzji