Aura trzeciego dnia Festiwalu mogła zaskoczyć. I nie chodzi o to, że po słonecznym dniu pachnącym wiosną, zmierzających słuchać w Filharmonii Narodowej m.in. „Święta Wiosny” zaskoczyła prawdziwa śnieżyca. Na jednym koncertowym wieczorze spotkały się dwa żywioły, muzyka z dwóch epok, jedna o proweniencji arystokratycznej, druga o zmyśle ludowym, wręcz magicznym. Barwne taneczności Kodàlya i Strawińskiego zestawione zostały z intelektualnie powściągliwą, formalnie wysmakowaną muzyczną przemową Beethovena.
Na początek, do tańców o proweniencjach węgierskich i cygańskich zaprosiła nas Sinfonia Varsovia z wybitnym amerykańskim kapelmistrzem Johnem Axelrodem, którego polska publiczność może najlepiej znać z wieloletniej współpracy z Sinfoniettą Cracovią, a który dziś kieruje mediolańską orkiestrą „LaVerdi”. Zoltán Kodàly to jeden z „kompozytorów-folklorystów” początków XX wieku, unikający powierzchownych stylizacji wpisujących się w nurty szkół narodowych, a poszukujący istoty muzyki, w której wyrósł, ze sztuki muzycznej ziemi, z której się wywodzi. „Tańce z Galánty” są owocem jednej z wypraw etnograficznych kompozytora. Odkrycie zbioru z tradycyjnymi melodiami z XIX-wiecznego zbioru, przysłuchiwanie się cygańskiej kapeli w miasteczku Galanta (dziś na terenie Słowacji), ogromnie barwna wyobraźnia twórcza i zdolności orkiestracyjne przysłużyły się powstaniu dzieła o wysokoenergetycznych narracjach, które mogłoby z powodzeniem ilustrować dziś filmową historyczną superprodukcję. John Axelrod potrafił w warszawskiej orkiestrze budować napięcia w ten sposób, by spod palców muzyków wydobywała się cała feeria barw i stanów zmieniających się jak w kalejdoskopie; przeplatały się rozmaite taneczne rytmy od tych zabarwionych orientem ze wschodnich krańców Bałkanów po melodie jakby z Wiednia. Jeśli taniec, to nadrzędna rola instrumentów perkusyjnych – a te w Sinfonii Varsovii, dobarwiane przez wysublimowane smyczki rozmaitymi skalowościami, spisały się na medal. Podsumowując, całość tego energetycznego, zawiłego „filmowego” obrazu przedstawiła się nam bardzo czytelnie, z erudycją, i ogromną radością muzykowania odpowiadającą ludowemu muzykowaniu.
Nie zabrakło muzyki patrona Festiwalu. W „Koncercie potrójnym C-dur” op. 56 zaprezentowała się młoda warszawska skrzypaczka Marta Kowalczyk oraz uznani już Arto Noras na wiolonczeli i pianista Barry Douglas. Mistrz z Bonn stworzył stosunkowo niewiele utworów koncertujących (pięć koncertów fortepianowych, jeden na skrzypce, dwa romanse na skrzypce i orkiestrę oraz jeden koncert potrójny właśnie), wszystkie pochodzą ze wczesnego okresu jego działalności. To więcej niż pokaz umiejętności radzenia sobie młodego kompozytora z klasyczną formą – bo rozbudowywanie jej ram i stawianie solistów w jeszcze nieoczywistych na tamte czasy rolach, tzn. brylującego ponad orkiestrą (o coraz bardziej rozszerzonym składzie) wirtuoza. Taki wybiegający w muzyczną przyszłość postęp partii w tej tria fortepianowego z orkiestrą jest zauważalny (choć łatwiej dostrzegalny w solowych koncertach z szczególnie umiłowanym przez Beethovena fortepianem). W Filharmonii Narodowej międzynarodowe trio popisało się wzajemnym mądrym dialogowaniem, pamiętało o konotacjach tanecznych wielu fragmentów tej muzyki (gatunków uprawianych w Wiedniu, łącznie z polonezem!). Marta Kowalczyk pochwaliła się szczególnie możliwościami cieniowania dźwięku, który bardzo odpowiadał delikatnemu brzmieniu wiolonczeli w dłoniach Arta Norasa.
Prawdziwy probierz umiejętności zespołu symfonicznego to z pewnością muzyka Strawińskiego i jego „Święto Wiosny”. Powróciliśmy do sztuki XX wieku, świata podszytego magią i muzyką ludu, a ponad wszystko żywiołem tańca. Muzyka do baletu wystawionego w Teatrze Champs-Elysées, największy skandal muzyczny początku XX wieku, gdzie krzyki oburzenia na premierze zagłuszały dźwięki orkiestry „najhałaśliwsze przecież, jakie się udało z niej wydobyć komukolwiek, kiedykolwiek”, posługując się słowami J. Cocteau, dziś nadal potrafi zaskakiwać i w ciekawej interpretacji pozostać jak najbardziej oryginalna. Wszystko to, jeśli orkiestra potrafi wspiąć się na takie wyżyny, jak minionego wieczoru Sinfonii Varsovii. Szczególnie pochwalić trzeba sekcję dętych i jej solistów, którzy w każdym wejściu nie zawiedli. Strawiński zaplanował swe dzieło, jako ilustrację wielkiego rytuału z czasów pogańskich, mającego zyskać przychylność boga wiosny. Mam więc nadzieję, że tak erudycyjne wykonanie, jak te pod batutą Johna Axelroda, stało się przekonujące nie tylko dla znawców symfoniki zebranych przed estradą przy Jasnej!
Marta Januszkiewicz