Jeśli wybrać by jeden instrument, który stał się dla Beethovena najważniejszym nośnikiem ekspresji, to byłby to niewątpliwie fortepian. Rozwój jego partii w utworach koncertujących, która, porównując do twórczości Beethovenowi współczesnych, jest coraz bardziej wirtuozowska i indywidualna, idzie w parze z rolą, jaką kompozytor powierza orkiestrze – o powiększonym składzie i coraz większym znaczeniu dramatycznym, nie ograniczającym się jedynie do akompaniowania soliście. Nie bez znaczenia jest też to, że kompozytor występował jako pianista. Koncerty fortepianowe Mistrza z Bonn, a napisał ich pięć, są nieodłączną częścią repertuaru każdego prawdziwego „concert pianist”: skupiają jak w soczewce wiele niełatwych do rozplątania zawiłości, retoryk, problemów interpretacyjno-wykonawczych, klasycystyczna jasność i prostota musi spotkać nerw „Burzy i naporu”, intelektualną głębię oddającą się „czuciu i wierze” oraz czystej emocji. Co więcej, utwory te wymagają dobrej współpracy pianisty z orkiestrą (według praktyki historycznie poinformowanej, solista kieruje zespołem od klawiszy). Beethovenowskie dzieła okazały się wspaniałą muzyczną wizytówką Rudolfa Buchbindera, wybitnego pianisty (skończy w tym roku siedemdziesiąt lat), który grając z towarzyszeniem Sinfonietty Cracovii uświetnił Festiwal im. Beethovena występem na estradzie Filharmonii Narodowej.
Usłyszeliśmy kolejno Beethovenowski „I Koncert fortepianowy C-dur” op. 15, „IV G-dur” op. 58 i „III c-moll” op. 37. Austriak, który ma na swoim koncie kilka płyt z „Koncertami” Klasyka Wiedeńskiego, nie był może muzycznym historykiem i intelektualnym erudytą jak Leif Ove Andsnes ani współczesnym wrażliwcem przenoszącym preromantyka w czasu postwagnerowskie podobnym Alfredowi Brendelowi. Interpretację Buchbindera można usytuować gdzieś po środku. Był to Beethoven bardzo dojrzały, nie silący się niepotrzebnie na „kult nowego”, przemyślany, lecz z nutą fantazji. Zupełnie własny. Tak bliski wykonawcy, że niektóre fragmenty brzmiały tak, jakby improwizował. Wspaniale było obserwować pianistę we współpracy z krakowskim zespołem specjalizującym się szczególnie w utworach doby klasyczno-romantycznej, czuć było między nimi chemię. „I Koncert” to jeszcze Beethoven oddany spuściźnie Haydna i Mozarta (numeracja może mylić – „Pierwszy” został skomponowany jako drugi, tyle że został wcześniej opublikowany); zabrzmiał wiotko, z klasą, ale z większą swobodą już w „Czwartym”. W otwierającym „Allegro moderato” usłyszeliśmy ciekawe dialogi z orkiestrą, podkreślanie kontrastów – tak jak się należy w formie concertante wychodzącej w stronę symfonizacji. W środkowej części „Andante con moto” spod palców pianisty wydobywały się dźwięki delikatne niczym z Chopina. Łagodne pejzaże, które ujrzeliśmy w tej muzyce, uwiarygadniały, że mamy od czynienia z „Koncertem”, tak jak go nazwano, „Skowronkowym” („Lerchenkonzert”).
Podobnie uroczo wypadła malowana szerokim gestem wolna część „III Koncertu”, wykonanego po przerwie. Całość utworu rozpoczęły frazy trzymające w napięciu, zbudowane przez orkiestrę energią kontrastów dynamicznych, które kontynuował w swej partii solista. Dzieło zamknęło się jak klamrą. Mieliśmy w grze Buchbindera przejmujące wirtuozowskie pasaże, dźwięki zawsze bezbłędne, nietuzinkowe artykulacje i ciekawe wymiany poszczególnych partii orkiestry, która dobrze podążała za zmysłem pianisty. Prawdziwego specjalisty od „Koncertów” Beethovena.
Marta Januszkiewicz