Anne-Sophie Mutter zaczarowała w niedzielę słuchaczy Wielkanocnego Festiwalu.
Powiedziała kiedyś w wywiadzie, że muzyk nigdy nie zmarnuje życia. Bo muzyka jest przygodą na całe życie, która nigdy się nie znudzi. Choć grała Koncert skrzypcowy D-dur op. 61 Ludwiga van Beethovena setki razy, w niedzielę na Wielkanocnym Festiwalu pokazała nowe podejście do tego arcydzieła, w którego wykonaniu towarzyszyła jej Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia w Katowicach pod batutą rumuńskiego dyrygenta Cristian Măcelaru. Nie ma drugiej takiej skrzypaczki, jak ona – potrafi osiągnąć na skrzypcach dosłownie wszystko. Przejść od słodkiego i gęstego od wibracji dźwięku do nut zagranych z ascetyczną prostotą non vibrato; od przepełnionych melancholią tonów, aż po popis niewiarygodnej technicznej sprawności – w błyskawicznym tempie dwudźwięki w kadencji trzeciej części koncertu. Muzyką się bawi, ale robi to z miłością. Pamiętam, jak grała ten utwór w 2009 roku na Festiwalu Beethovenowskim pod batutą Krzysztofa Pendereckiego – wówczas zachwycała tonem migotliwym, jak brokat, i słodkim, jak miód. Tym razem przedstawiła interpretację dużo bardziej wyrafinowaną, a momentami wręcz prowokacyjną.
Pierwsza część, Allegro ma non troppo, zabrzmiała w wykonaniu Mutter bardzo klasycznie, budząc skojarzenia ze stylem wykonawczym Dawida Ojstracha, którego niemiecka skrzypaczka bardzo ceni. Solistka zachwycała szeroko prowadzoną frazą, wspaniałym legato, osiąganym poprzez umiejętne stosowanie wibracji, różnorodnością artykulacji, dzięki której sugestywnie modelowała dźwięk. Wszystko to w jej właściwym stylu, na szerokiem oddechu, logicznie spójne – pod jej smyczkiem frazy kleiły się do siebie w długie myśli muzyczne, fascynujące wewnętrzną różnorodnością i napięcie, ciągłymi zwrotami i dygresjami. Ale już w kadencji (oryginalnej, Beethovenowskiej), zaczęło się dziać coś zastanawiającego. Kadencja nie musi być tylko popisem sprawności technicznej solisty, jak często jest traktowana, ale również jego fantazji, wyobraźni muzycznej w granicach wyznaczonych przez jej autora. I Mutter zagrała tę najbardziej znaną kadencję do Koncertu D-dur tak, że całkowicie przykuła uwagę słuchaczy. Nagle w tym nagromadzeniu skomplikowanych chwytów, dwudźwięków, tryli i szybkich pochodów do najwyższych pozycji, pojawiło się coś zupełnie innego: temat pierwszej części zagrany na strunie G zupełnie non vibrato, jak prostą melodię, prowadzącą do repryzy i ponownego wejścia orkiestry. Sala zamarła, gdy Mutter grała Larghetto (cz. II) – cudowne rubata, zawieszenie narracji na kluczowej nucie, subtelne jej wyciszenie, oddech, a potem znów powrót do narracji; prowadzenie frazy tak spokojnie i dobitnie, jakby chciała pokazać słuchaczom: „Spójrzcie, jakie to piękne, od 40 lat nie mogę się tym nasycić” – wszystko to świadczyło o niezwykłej umiejętności panowania nad czasem muzycznym, jaką posiada Anne-Sophie Mutter.
Wreszcie żywe, migotliwe Rondo: Allegro, część trzecia, w której Mutter rzuciła wyzwanie towarzyszącej jej orkiestrze i dyrygentowi. Macelaru musiał wykazywać się nie lada refleksem, żeby nadążać za szybkością myśli i palców solistki, stosowanymi przez nią zmianami tempa i rubatami. Kadencja w części trzeciej znów pokazała Mutter poszukującą dźwięków nie zawsze urodziwych i gładkich: skrobnięcie w akordzie, mocniejsze przyłożenie smyczka, to znów glissandowy podjazd wprowadzały pewien dysonans, ale był to zabieg celowy. Tak mądra artystka jak Anne-Sophie Mutter wie, że nieskazitelne piękno jest nudne, dlatego szuka nieoczywistych tonów.
Zabisowała Sarabandą z II Partity d-moll Jana Sebastiana Bacha – chętnie po nią sięga, ale wykonała ją z taką prostotą i uczuciem, że nie miało to nic wspólnego z rutyną. Cały utwór dążył w jej interpretacji do ostatniej nuty, którą zagrała non vibrato, dźwiękiem zupełnie prostym, „białym”, naturalnym – ale zagranie takiego dźwięku jest sztuką.
Wspomniany Cristian Măcelaru jest zwycięzcą Międzynarodowego Konkursu Dyrygenckiego im. Georga Soltiego we Frankfurcie w 2014 roku, a obecnie jest dyrektorem muzycznym Festiwalu Muzyki Współczesnej Cabrillo w Stanach Zjednoczonych. Bardzo dobry dyrygent, ale odnosiło się wrażenie już w zagranej na początek Uwerturze „Coriolan” op. 62 Beethovena, że między nim i orkiestrą nie ma tzw. chemii. Wrażenie to pogłębiło się, gdy w drugiej części wieczoru Măcelaru zadyrygował II Symfonią D-dur op. 73 Johannesa Brahmsa. Tak jakby rumuńskiemu dyrygentowi trudno było narzucić orkiestrze koordynację pomiędzy poszczególnymi sekcjami zespołu. Również jego koncepcja muzyki Brahmsa nieszczególnie przypadła mi do gustu. Bo Brahms to długa, meandryczna linia melodyczna, subtelne zmiany harmoniczne – współbrzmienia, które sprawiają, że jego muzyka wydaje się zagadkowa, a przez to fascynująca. Wiedeński ton, lekkość i finezja. Iskra w czwartej części II Symfonii, nie przypadkiem zwanej nieoficjalnie Pastoralną. Tego nie było w tym wykonaniu. A po historycznych już interpretacjach Daniela Hardinga i Johna Eliota Gardinera, w których pokazano, że Brahms nie musi być ociężały i mroczny, trudno było mi się pogodzić z tak bardzo tradycyjnym, sięgającym może jeszcze lat 80. XX wieku, podejściem do tej pięknej muzyki, jakie zaproponował rumuński dyrygent.
Anna S. Dębowska
Koncert odbył się w niedzielę, 18 marca, w Filharmonii Narodowej w Warszawie