Prokofiew był doskonałym pianistą i z reguły komponował przy fortepianie. W pewnym momencie doszedł jednak do przekonania, że materiał tematyczny tworzony w wyobraźni, bez improwizacyjnego błądzenia po klawiaturze, bywa lepszy. Postanowił więc napisać duży utwór na orkiestrę, kierując się wyłącznie słuchem wewnętrznym: niezbyt skomplikowaną symfonię „a la Haydn”, ale trochę uwspółcześniony. „Wydawało mi się – wspomina w swej Autobiografii – że gdyby Haydn dożył do naszych czasów, zachowałby swój sposób pisania i równocześnie przejął co nieco z nowego.” Prokofiew znał dobrze styl jego symfonii z okresu studiów dyrygentury w klasie Nikołaja Czeriepnina, dzięki czemu „łatwiej było mu się puścić na niebezpieczną żeglugę bez fortepianu” – jak to żartobliwie określił. Symfonię rozpoczętą w szkicach w roku 1916 ukończył w połowie roku następnego, spacerując po polach i łąkach na wsi pod Piotrogrodem, dokąd wyjechał na lato, celowo nie zabierając fortepianu. Nazwał ją „klasyczną”, trochę z przekory, by podrażnić konserwatywnych filistrów, ale w głębi duszy żywił też cichą nadzieję, że stanie się godna tej zobowiązującej nazwy i rachuby te nie zawiodły do.
W Symfonii klasycznej D-dur op. 25 zachowany został tradycyjny, czteroczęściowy układ formy, w bardzo skondensowanym ujęciu – czas trwania całości wynosi około 13 minut. Część pierwsza to dwutematyczne „allegro sonatowe”, od pierwszych taktów ukazujące charakterystyczne cechy utworu: jasny, tonalny język dźwiękowy i polot tematów o precyzyjnie nakreślonych konturach, doskonale zestrojonych z przejrzystością faktury orkiestralnej. Zamiast konwencjonalnego menueta wprowadził Prokofiew gawot, który stał się wizytówką jego stylu. Wykorzystał go ponownie po latach w rozszerzonej wersji w balecie Romeo i Julia. Wcześniejsze szkice do części ostatniej odrzucił i skomponował całkiem nowy finał, stawiając sobie przy tym za zadanie skrupulatne unikanie trójdźwięków molowych. Założenie to zrealizował z właściwą sobie konsekwencją i ze znakomitym rezultatem. Finał Symfonii klasycznej tchnie radością i prawdziwie Haydnowską pogodą, której nie zakłóca żaden nawet najmniejszy cień.
Adam Walaciński