O 1. Festiwalu Romantycznych Kompozycji pisze Roman Markowicz! (część 1/3)

Wokół Józefa Elsnera: I Festiwal Romantycznych Kompozycji

Ledwie przebrzmiały ostatnie triumfalne akordy V Symfonii Beethovena, dzieła które zakończyło XV edycję Festiwalu Chopin i Jego Europa 2019, a już warszawiacy mieli kolejną szansę na kolejny festiwal, który w pewnym sensie kontynuował założenia słynnego już dziś festiwalu pomysłodawcą którego był Stanisław Leszczyński. Kontynuował, ponieważ dzieła jakie słyszeliśmy podczas tych trzech dni były związane właśnie z Chopinem choć raczej z jego Warszawą. W języku angielskim istnieje wyrażenie imitation is a highest form of flattery (podrabianie jest najwyższym stopniem pochlebstwa), a więc jeśli mogłoby się nawet wydawać, że pomysł festiwalu nie jest całkowicie oryginalny, to nie ulega wątpliwości, iż jego wzór był zacny.

Trzydniowy festiwal, jak sam jego tytuł wskazuje, postawił sobie za zadanie zaprezentować kompozycje Józefa Elsnera w kontekście jego uczniów-następców: wiadomo jest, iż największym, najgenialniejszym spośród studentów Elsnera jest Fryderyk Chopin, tymczasem ta teza kilkukrotnie została podważona podczas finałowego koncertu podczas którego usłyszeliśmy kameralne dzieła nie tylko Mistrza , ale jego „innych” uczniów: Józefa Nowakowskiego, Józefa Władysława Krogulskiego oraz Ignacego Feliksa Dobrzyńskiego, kompozytorów którzy przynajmniej w dziedzinie muzyki kameralnej okazali się nie mniej efektowni, niż ich słynny kolega w swoim Trio g-moll. Ale o tym za moment.

Każda z imprez festiwalu prezentowanego przez Stowarzyszenie im. Ludwiga van Beethovena prezentowana została w innym miejscu „z epoki”. Były nimi więc Sala Wielka Zamku Królewskiego, Pałac na Wodzie w Łazienkach Królewskich oraz Oranżeria Pałacu Króla Jana III w Wilanowie. Spośród nich jedynie pierwsza nie była akustycznie storpedowana przez hałas dochodzący z pobliskich obiektów, które w tym samym czasie zabawiały warszawskie „elity” muzyką nie tyle wysokiego gatunku, co o wysokim poziomie decybeli. To było nie do przewidzenia, ale nam odbiorcom innego kwalitetu dzieł muzycznych nisko-tonowe dudnienie nie bardzo pomogło.

Sam program trzydniowej prezentacji pomyślany został w wysoce konsekwentny i przekonywujący sposób: pierwszy z koncertów poświęcony był kompozycjom solowym i kameralnym samego jubilata, jako, że w tym roku obchodzimy 250. rocznicę urodzin „Polaka sercem”; program drugi w całości zadedykowany był wczesnym, studenckim kompozycjom Fryderyka Chopina, zaś ostatni z trzech dziełom kameralnym samego Elsnera oraz trzech jego nadzwyczaj zdolnych studentów, wspomnianych powyżej. Elsner muzyce polskiej zasłużył się w niezwykle silnym stopniu nie tylko jako wybitny pedagog i teoretyk, ale w równym stopniu jako kompozytor muzyki religijnej, operowej, symfonicznej, kameralnej i właśnie solowej. Choć z pochodzenia był Niemcem (właściwie Ślązakiem), Polskę i jej muzykę pokochał jak własną i wpisał się w jej historię można powiedzieć prawdziwi „złotymi czcionkami”. Pochodzący ze śląskiej niemieckiej rodziny i przez wiele lat związany z Wrocławiem, gdzie skomponował wiele kompozycji natury religijnej, osiadł jednak w Warszawie i takoż ten Ślązak – jakim się nazywał – stał się de facto Polakiem. Czy nie znamienne, że on też , najprawdopodobniej  jako pierwszy, wprowadził  w swoich kompozycjach elementy muzyki ludowej i owe idee zaszczepił swoim wychowankom, o czym mogliśmy się przekonać  słuchając dzieł kameralnych słyszanych ostatniego dnia festiwalu.

Jeśli chodzi o wykonawców, to byli to w głównej młodzi, nadzwyczaj zdolni pianiści, którzy współpracują na co dzień ze Stowarzyszeniem im. Beethovena i postrzegani są dziś jako pianistyczna elita. Byli nimi – w kolejności pojawiania się na scenie – Krzysztof Książek, Aleksandra Świgut, Adam Goździewski, Szymon Nehring oraz Łukasz Krupiński. Ale nie na nich się kończyło, jako że wśród instrumentalistów-smyczkowców znalazły się tak znane nazwiska jak Aleksandra Kuls, Marcin Zdunik, Maria Machowska czy też członkowie renomowanego Kwartetu im. Lutosławskiego. Nie powinno więc zaskoczyć, że poziom wykonawczy Festiwalu był niezmiernie wysoki i właściwie nie było pod tym względem słabych punktów, co wcale nie jest tak oczywiste nawet w przypadku znanych nazwisk (jak mieliśmy od czasu do czasu okazję przekonać się podczas uprzedniego festiwalu).

Program koncertu: zobacz tutaj

Idąc drogą HIP, a więc historically informed performances, pierwszy koncert, ów poświecony wyłącznie dziełom Jubilata zaprezentowany został przy użyciu instrumentów historycznych, głównie fortepianu Broadwooda, pochodzącego z kolekcji mistrza Andrzeja Włodarczyka. Sala Wielka okazała się przychylna temu instrumentowi, na którym wystąpili Krzysztof Książek oraz Aleksandra Świgut. Generalnie nie jestem przychylnie nastawiony do wykorzystywania instrumentów historycznych w pomieszczeniach, które akustycznie się do tego nie nadają (czyt. sale zbyt obszerne gabarytami), ale tym razem byliśmy w stanie nie tylko  docenić dźwięk instrumentu jaki najprawdopodobniej miał w uszach kompozytor, ale też niuanse jakie byli w stanie wydobyć z niego nasi wysoce już doświadczeni wykonawcy. W tym momencie przypominałem sobie i przyznawałem rację słowom dyr. Leszczyńskiego, który sam tak silnie w te instrumenty wierzy i który niejednokrotnie starał się przekonać „niewiernych”, że owe dawne pra-fortepiany również posiadają swą „duszę”. To zresztą dało się poznać już rok temu podczas I Konkursu Chopinowskiego na instrumentach historycznych, laureatami którego była właśnie ta para wykonawców.

Dzieła Elsnera usłyszane podczas tego wieczoru, były w głównej mierze kompozycjami mieszczącymi się jeszcze albo w sferze muzyki klasycznej albo należącymi do gatunku muzyki salonowej. W przypadku sześciu polonezów na cztery ręce lub pewnych utworów solowych usłyszanych w pierwszej części programu, były to wręcz błahostki, wykonane, jeśli można powiedzieć, lepiej niż rzeczona muzyka na to zasługiwała. Pomysłowym układem programu było przedstawienie podobnych w charakterze kompozycji solowych przez parę Książek/ Świgut. Sonata  B-dur, wykonana przez Książka,  utrzymana była w idiomie nieco mozartowskim, nieco wczesno- beethovenowskim, z „powiewem” wszech-obecnego Hummla. Zręcznie nawet sklecone dziełko, z pomysłowymi zwrotami harmonicznymi, choć z trudem stające obok podobnych kompozycji wspomnianych kompozytorów. Świgut popisała się natomiast Wariacjami, które miały za model szereg podobnych formą kompozycji wczesnego Beethovena. Książka zawsze podziwiałem, szczególnie w muzyce Chopina,  za jego dojrzałość, inteligencję, subtelność, wyrafinowanie , natomiast znacznie słabiej była  mi znana pani Świgut, chociaż rok temu podczas konkursu także zrobiła na mnie niezmiernie pozytywne wrażenie. Tym razem muszę stwierdzić, iż jej styl gry jeszcze bardziej przypadł mi do gustu. Pianistka ta posiada w sobie coś niecodziennego, a więc styl gry, który nazwać można by staroświeckim, ale w najlepszym sensie tego słowa. Nawet jej dźwięk, wydobywany przecież z tego samego instrumentu, tego wieczora wydawał mi się bardziej szlachetny: pianistka najwyraźniej czuje te dawne instrumenty i potrafi się w nich „zadomowić”. Do tego gra Świgut, w porównaniu do jej kolegi, była nieco bardziej wyrafinowana, osobista: co więcej pianistka ta posiada ów niezmiernie przeze mnie ceniony element swobody, może nawet kapryśności. Rzadką charakterystyką jej gry jest jej poczucie rytmu i oddechu we frazowaniu, co w pewnym sensie nadaje  jej interpretacjom charakter niemal improwizacyjny. Ta jej indywidualność, ta swoista „iskierka”, a czasami nawet swoiste poczucie humoru  dostrzegana była także w partii wiodącej sześciu polonezów, gdzie właśnie pianistka nadawała tej muzyce życia.

W tym momencie wyraziłbym jednakowoż jedyne słowo dezaprobaty odnoszące się do samej idei prezentowania sześciu, podobnych do siebie,  kompozycji jedna po drugiej. Być może bardziej efektownym było by przeplatanie programu dwoma polonezami przed każdym z trzech segmentów, tym bardziej, że nie wymagało to jakichkolwiek przygotowań estrady. Ale to nic więcej niż sugestia recenzenta, którego opinia była chyba tego wieczoru odosobniona.

Książek, wciąż doskonały warsztatowo i grający ze zrozumieniem i wyczuciem, okazał się wybornym kameralistą i miał pierwszej klasy partnerkę w osobie Aleksandry Kuls, bądź co bądź laureatkę nagród na Konkursie im. Wieniawskiego. Tradycję grania na historycznym instrumencie pokazał nie tylko w delikatnym uderzeniu, ostrożnym podejściu do kwestii balansu, ale też w nieco archaicznym sposobie „podawania” skrzypaczce tradycyjnego A, które nie zawsze było tym właśnie dźwiękiem.  Choć znowu sonat Elsnera nie można by łatwo umieścić w kanonie arcydzieł, to są jednak wdzięczne kompozycje bliskie bardzo wczesnemu Beethovenowi czy też stylowi klasycznemu i chyba stanowią niezłą alternatywę programową zamiast powszechnego wyboru „jakiejś sonaty Mozarta”, kiedy potrzebna jest kompozycja z tej właśnie epoki. Choć fortepian dominuje w fakturze tej muzyki, to jednak srebrzysty, nośny dźwięk Aleksandry Kuls i jej muzykalność i  generalnie niezawodna intonacja dodały muzyce dodatkowych walorów.

Był to więc wysoce obiecujący początek inteligentnie pomyślanego festiwalu, który miał nam przynieść jeszcze kolejne dwa dni muzycznych emocji.

Kolejny festiwal: bez wątpienia kontynuacja kompozycji Elsnera, być może inni uczniowie jak E. Wolff czy przyjaciel Chopina Julian Fontana, inne dzieła wykonanych już kompozytorów.
Roman Markowicz